Będąc ludźmi

Czwartek, XIV Tydzień Zwykły, rok II, Mt 10,7-15)

Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy. A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie. Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli zaś nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was! Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych! Zaprawdę, powiadam wam: Ziemi sodomskiej i gomorejskiej lżej będzie w dzień sądu niż temu miastu.

            Będąc ludźmi mamy poważne ograniczenia w zrozumieniu i przeżywaniu miłości. Ot, „odkrył Amerykę”, powie ktoś czytający te słowa. Ale, rzeczywiście uświadamiamy sobie tę prawdę? Mamy poważną trudność w zrozumieniu Boga i Jego działań względem nas. Podświadomie stajemy w środku naszego małego wszechświata, myślimy, że wokół nas kręci się świat i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że aby coś się zmieniło - musi się w nas, w naszych głowach i sercach, dokonać przewrót kopernikański, który uporządkuje ten cały nasz prywatny galimatias. Stawiając siebie w centrum wszechświata, ze zdziwieniem zauważamy, że inni jakoś nie podzielają naszej opinii, nie mają zamiaru kręcić się wokół nas, i o zgrozo! sami pretendują do miana pępka świata. I w ten nasz kręcący się w różnych kierunkach i wokół różnych centrów świat wchodzi Bóg. Bóg, który nas podnosi, dba o nas i w swoim działaniu stara się być delikatny, obchodzi się jak z małym, nowonarodzonym dzieckiem. Czeka, abyśmy chcieli ten fakt zauważyć. Niektórzy zauważają, ale jakby przez palce. Odnotowują większe i mniejsze cuda, ale mają jeszcze pretensje, że nie zawsze i nie wszystko Bóg daje z ich długiej listy potrzeb, a często i pustych zachcianek. Wszystko, natychmiast i bez najmniejszego trudu. Oto dewiza dużej części współczesnych społeczeństw. Chciałoby się rzec – „c'est la vie”, ale życie wcale być takie nie musi.
 

            Parokrotnie, publicznie lub prywatnie, zadane mi było pytanie – Dlaczego tak mało ludzi prawdziwie wierzy? Dobre pytanie. Ale według mnie, czasami źle sformułowane, szczególnie, jeśli zadawane było przez ludzi, którzy nie chcą usłyszeć prawdy, prawdy o nich samych. Ewangelia to nie żywopłot w prywatnym ogródku. Nie można i nie wolno jej przystrzyc według własnego widzimisię. Niestety, spotykam chrześcijan bojących się znaków towarzyszących głoszeniu Ewangelii, bojących się do takiego stopnia, że jak diabeł święconej wody unikają i uciekają od modlitwy z charyzmatycznym kapłanem, czy, o zgrozo – z kapłanem egzorcystą. Gdybym tego nie widział i nie słyszał, sam bym pewnie nie uwierzył w takie twierdzenie.

            Drugim problemem jest niechęć do wyjścia poza opłotki. Ewangelia trafiła na wszystkie kontynenty. Nie ludy szukały Dobrej Nowiny, ale odwrotnie. Dzięki Bożym szaleńcom, gotowym mówić wszystkim o miłości Boga do człowieka, zbawieniu i prawdziwym pokoju serca, chętni mogli usłyszeć, uwierzyć i przekazać te prawdy dalej.

            No cóż, wydaje się, że ten entuzjazm stracił na sile. Są problemy ze ,,żniwiarzami”, ale i chętnych do bycia złożonym w Bożych spichlerzach, też jakby drastycznie ubyło. „Idźcie i głoście” musi się spotkać z chęcią słuchania. Smutne są słowa: „Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych! Zaprawdę, powiadam wam: Ziemi sodomskiej i gomorejskiej lżej będzie w dzień sądu niż temu miastu.” Bardzo smutne i wszyscy głoszący posmakowali i tego gorzkiego chleba. Wczoraj uczestniczyłem w spotkaniu modlitewnym. Członkowie grupy dzielili się doświadczeniem trudności w głoszeniu Ewangelii. Chcą dzielić się tym, co sami przeżywają, radością i spokojem serca, którego doświadczają i ich słowa padają w krzaki, na kamienie i drogę. Trafiają do skoncentrowanych na sobie i swoich ograniczonych możliwościach. W swoim skoncentrowaniu na sobie ludzie nie zauważają, że im bardziej kręcą się wokół siebie, tym bardziej przypominają czarną dziurę. Ale, czy można się zniechęcać? Nie, nie można, bo słowa życia padają też i na urodzajną ziemię zmęczonych i głodnych prawdy, ludzkich serc. I tak człowiek za człowiekiem, serce za sercem są napełniane prawdą o miłości Boga do człowieka. Autentyczność i cierpliwość dają oczekiwane owoce.

            Czytając dzisiejszą Ewangelię wystarczy zaufać Jezusowi, że On pomoże i bez specjalnych zabezpieczeń będziemy mogli przyjąć i przekazać naukę Jezusa, że staniemy się ,,Chrystusowi”. Zaufać, jak zaufało tylu przed nami i się nie zawiedli. A ci, którzy zmusili nas do opuszczenia ich siedlisk, niech nie będą przez nas zapomniani. Módlmy się za nich o otwarcie serc i przemianę wewnętrzną. Przyjdziemy raz jeszcze i może następnym razem proch z ich ulic będzie mógł spokojnie pozostać na naszych nogach.

                Rezygnacja z ewangelizowania, to brak zaufania do Boga i brak miłości do człowieka.