Być i już

Obecność - deficytowy towar naszych czasów. Nikogo nie ma. Ojców  wiadomo, są w pracy. Ale... Dziś nie ma też matek, bo też są w pracy;  babć, dziadków, bo oni podobnie są zajęci Nie ma sąsiadów, do których się biegło po schodach z kluczem na szyi, nie ma pani w sklepie, u której się zostawiało tornister, by pognać dalej. Nie ma mamy koleżanki  nakrywającej na stole dla kolejnej osoby. 

Kto jest? Są na przykład nianie. Historia zasłyszana. Pewna rodzina. Syn zaczął przedszkole. Mama w pracy, tata w pracy, babcia w pracy itp. Rodzice, tak się składa, że zamożni, wynajęli nianię, która czeka, aż „syn, który zaczął przedszkole”, zachoruje. To, że zachoruje, wiadomo. I co wtedy? Przecież mama w pracy, tata w pracy itp.

Są też zajęcia dodatkowe. Historia znowu zasłyszana. Wakacje. Mama w pracy, tata w pracy itp. Dziecko szkolne, więc porusza się samo. I w te wakacje biega od półkolonii do półkolonii, by nie samo siedzieć w domu. A jak nie ma wakacji? To jest angielski, basen, balet. Trzeba wziąć telefon, zadzwonić do mamy, taty, babci itp., upewnić się, czy już należy wyjść z domu, żeby zdążyć na ten angielski, basen, balet i iść. Po prostu. Samemu. 

Sprawa dobrze znana, ale nikt nie wie, jak większość polskich rodzin to robi, że chociaż są w miastach i miasteczkach bez babć, dziadków, cioć, wujków i oboje rodzice w pracy, i są dwa miesiące wakacji albo i nie ma wakacji, a do szkoły trzeba na drugą zmianę, to jakoś te polskie rodziny ogarniają ów problem. Nikt nie wie, ale tysiące polskich rodzin jakoś to robi. Podobnie z przedszkolami, szczególnie tymi publicznymi, które zaraz po godzinie 13.00, kiedy kończą się darmowe godziny, zaczynają świecić pustkami, chociaż... mama w pracy, tata w pracy, babcia itp. 

Pozwólmy sobie być. Wydaje się, że problem z obecnością zaczyna się już w piaskownicy, a właściwie przy kasie w osiedlowym markecie. – Długo jeszcze pani będzie z dzieckiem? Oj synek taki duży, chyba urlopik już się kończy?  Hm. Albo matki matkom: - Ile ci jeszcze zostało? Tak. Każda sytuacja inna. Matki wracają do pracy na pół etatu, na ćwierć, na ćwierć ćwierci. Nieważne. Jedne chcą wracać i nie oznacza to wcale ucieczki z domu, inne chcą zostać, bo nawet jakby chciały wracać, to zwyczajnie, po ludzku nie mają siły.

O właśnie. O sile. Matka trzech chłopców opowiadała innej matce, jak przy tym trzecim pomyślała: „Nie dam rady. Nie mam siły”. A ta, co tego wysłuchała, pomyślała wtedy: no właśnie nikt tak nie mówi. Mówią: wracam do pracy, bo zwariuję w domu, zostaję w domu, bo chcę być z dziećmi. Nikt jednak nie mówi, nikt się głośno nie przyznaje, że nie zostaje z pobudek szlachetnych, ale całkiem zwyczajnych, prozaicznych: ze zwykłego zmęczenia, któremu raczej nie pomoże próba pogodzenia obowiązków domowych z pracowymi.

Dobrze, że jesteś. Różnie bywa. Czasem matka fizycznie nieobecna, bo choroba, bo przymusowe kilometry, bo życie pokomplikowało sprawy, jest bardziej obecna, niż ta, która jest i obecność swoją marnuje. Jak? Też proste. Narzeka, że dziecko płacze, że nie zjadło śniadania, że zjadło słabo, że deszcz leje i nie można z nim wyjść, że za gorąco i też nie można, że ubrudził, połamał, napluł, podarł. Cały czas taka obecna chce zrobić coś innego niż być z dzieckiem, a to ugotować, a to posprzątać, a to pooglądać Internet, a to wyszłoby się, pojechało, zobaczyło, posłuchało. A ta nieobecna: zna wszystkie koleżanki, wie, kiedy najbliższy mecz w klubie, gdzie będzie wycieczka, rozumie, że pani od historii nie zawsze ma rację. Bo ta matka obecna od nieobecnej w swojej obecności różni się tym, że jedna z uwagą jest przy dziecku, nawet kilkaset kilometrów dalej, a druga z nieuwagą siedzi tuż obok. 

Dzieci czasem chcą, by dorosły był. Nawet, jak mówią: nie lubię cię! To może wtedy nawet jakoś bardziej tej obecności potrzebują. I miałby czasem człowiek ochotę odpowiedzieć: ja ciebie też, ale zbiera się w sobie, rzuca wszystko wokół, podchodzi, bywa, że i przytuli, ale na pewno od razu spojrzy prosto w oczy: „No już dobrze, jestem”. 

Fot. Jakub Toporkiewicz, limanowa.in