Cmentarne opowieści

 

 

Ksiądz Jan Kaczkowski autor słów nie spóźnił się. Zaczął żyć na pełnej petardzie, ze spełnionym marzeniem o dobrze zrobionej polędwicy, wiemy. W otoczeniu bliskich,  pogodzony z Bogiem, też wiemy. A że po ludzku spełniony? Że po Bożemu? Że zrealizował plan, że wypełnił wolę, że żył pełnią – nie, nie życia, bo ledwo chodząc, ciężko żyć pełnią życia – że żył pełnią Bożego pomysłu na Jana? Teraz już wiemy.

Co nam dała jego śmierć? (Proszę nie przewracać nerwowo kartek w kalendarzu, nie zbliża się żadna rocznica.) Co nam dała śmierć naszej babci Broni, wujka Andrzeja? Co nam dał widok trumny pełnej człowieka – cichego, zimnego, tak bardzo bliskiego, że chciałoby się pociągnąć za rękę i powiedzieć: „No już, chodź” i tak obcego, że odwracasz głowę, rozglądasz się wokół z nadzieją, że może to wszystko ci się zwyczajnie pomyliło: i dzień, i miejsce, i ludzie. Niestety, jest, jak być powinno. 

A potem mija dzień, tydzień. Dwa. Robi się ciężko. Mija też rok. Pierwszy, potem drugi.  Oswajasz nieobecność. Prawie zapominasz o zimnych dłoniach. Ratuje cię ta niedostateczność. A może nie, może masz ją w nosie i odwracasz głowę od cmentarnych wspomnień, by przebiec od dnia do dnia?

Hej, człowieku, który widziałeś zmarłego, co robisz z tym wspomnieniem? Zacierasz ślady w sercu? Szkoda. Pomyśl tylko, to wspomnienie może uratować życie. Naprawdę. Ot: ojciec cię wkurza – cyk wspomnienie i porządek w głowie, teściowa nie daje ci żyć – wspomnienie, o już lepiej, szef cię nie rozumie – to nic, uruchom wspomnienie. 

Faktycznie, może nie każdy przeżył śmierć bliskiej osoby, więc co taki biedny człowiek może – bez wspomnienia, które porządkuje życie. A może tak, jak adoptujemy nienarodzonych, losujemy świętych, warto sobie "zorganizować" jakiegoś nieżywego? Np. ks. Jana. On pewnie nie miałby nic przeciwko. Trzeba przyznać, naprawdę nie ma wyjścia, faktycznie myśl o jego śmierci może być inspirująca jeśli chodzi o życie. Ktoś, kto miał nieuleczalnego glejaka i w tym wszystkim kochał ludzi i zadania, które Pan Bóg mu dał do zrealizowania, a potem jeszcze powiedział: Zacznij żyć! Chyba wiedział, co mówi. 

Jest styczeń. Uporządkowaliśmy, co się wydarzyło. Narobiliśmy planów na nowy rok i teraz próbujemy przetrwać bez słońca. Pijemy drugą kawę, zastanawiamy się nad paroma absurdami, w ciszy przytulamy nasze dziecko, może być dwoje lub więcej, i wierzymy - z każdym dniem bardziej, że umrzemy – zwyczajnie, tragicznie, jakoś na pewno. I ta myśl daje wolność. Jasne, wszyscy po kolei starają się nam ją wyrwać za dnia, w sklepie, w pracy, na ulicy. My swoje wiemy: umrzemy i już. 

Jasne też, że nadejdzie wiosna i zniknie brud za oknem, a znad wysokich kamienic w całkiem dużym mieście, do małego człowieka dotrze coś więcej niż tylko opary smogu, może nawet promień słońca. Kto wie. Na razie, jak już to było powiedziane, jest styczeń. Zima w pełni. Ma piękną gębę na instagramach, a całkiem zwyczajną i rozchlapaną w porannym biegu do pracy, przedszkola, szkoły. Może za parę miesięcy znów zapomnimy o pogrzebach, trumnach, ciałach ciut za zimnych, teraz pamiętamy. Może to jest taka dobra pamięć na dobry początek. W końcu rok dopiero się rozkręca. Kilku ludzi będzie starało się nam wmówić, że nie mamy racji, inni, że nie damy rady, ktoś tam powie o nas: głupek i leń. Sami wpakujemy się w jakieś tarapaty sytuacyjne i myślowe.

To naprawdę nic. Mamy tajną broń: nasze dobre, poczciwe, cmentarne wspomnienie.