Dziękuję

Tekst, który miał najwięcej odsłon na stronie to „List do dziewczyny z 1b”. Ponad 11000 wejść, co oznacza, że aż tyle osób próbowało przeczytać więcej niż tytuł. Czy to mnie cieszy? I tak, i nie. Tak, to wiadomo – serce rośnie, że ktoś tu zajrzał, że mu się chciało, że dobrnął do końca. Tak, nawet za to, że skomentował.

A teraz właśnie o tym, dlaczego nie. Nie zmieniłam zdania, nie wycofałam się ze swoich poglądów, nie stwierdziłam nagle, że nie mam racji. Właśnie „ o racji”. Przyznam się Wam, że trochę nawet nie lubię tego tekstu, bo on świetnie się wpisał w retorykę tamtego czasu, tamtej dyskusji. Był kolejnym uderzeniem parasolką w łeb – białą, czarną; nie miało znaczenia, nawet w czyj łeb też nie miało. Polki waliły na oślep. Mój tekst też. Nie, dlatego też, że wielu z Was, zaczęło myśleć, że ten tekst to ja, cała ja, cała prawda o mnie. Wielu wprost informowało mnie, że doznało pewnego olśnienia na temat mojej osoby. Otóż nie. Ja to jednak coś więcej niż ten tekst. Wywołał on ogromne emocje – to może właściwie na "tak". 

Wielu z Was pisało do mnie, że mi gratuluje, że świetnie napisane, że w samo sedno i to była zdecydowana większość, ale nie mogę nie powiedzieć o tych, którzy napisali, że się nie spodziewali, że ich zabolało, że nie rozumieją. I ci drudzy przypomnieli mi, że w mojej pisaninie nie chcę nikogo obrzucać błotem, nawet jak to ma być przysłowiowa dziewczyna z 1b, która wypowiadała się na ekranach telewizorów. Poza tym, kiedy myślę o tym tekście, robi mi się smutno, bo zobaczyłam, jak wielu z moich podczytywaczy zupełnie nie zrozumiało konwencji, którą zaproponowałam, jak rozminęłam się z nimi na poziomie kodu, semantyki. I dlatego też ten tekst jest dla mnie ogromnie ważny, pokazuje, ile jeszcze przede mną. Dla tych, co zrozumieli, wielki uścisk, a co. Dla tych drugich też, a co - może się jeszcze gdzieś, kiedyś spotkamy.

Drugi tekst, który pokazały statystki na stronie, też mnie nie zdziwił. To felieton „Chcę uciec z domu”. I znowu to samo - moje drogie, choć panowie też pojawiali się jako komentatorzy, ale zazwyczaj dobitnie i mniej emocjonalnie, ale my znowu to samo. Zabierałyśmy i przyznawałyśmy sobie prawo do bycia zmęczoną, sfrustrowaną i niewyspaną. Rzucałyśmy w siebie historiami swoimi, naszych mam i babć.

I wiecie co? Kocham nas za tę naszą waleczność, za to nasze oddanie, ale musimy naprawdę przestać tę energię gromadzić przeciwko sobie. Lubię ten tekst. Wkurzam się w nim na mit matki Polki i tu nie dam za wygraną, bo zbyt wiele z Was powiedziało mi w kuluarach, że boi się narzekać, że boi się zrezygnować, że te, które wróciły do pracy i godzą macierzyństwo z etatem boją się przyznać, że czasem nie mają sił – „bo przecież same tego chciały”, a te które zostały w domu, bo taki był ich wybór też czują presję, że nie wolno im wypowiedzieć słowa skargi, bo przecież – siedzą w domu! A! Chcę krzyczeć, więc jak widzicie lubię tekst. 

A teraz. Dziękuję Wam za każdy przeczytany felieton, za każde dobre słowo, które za nim przyszło do mnie. Było tego sporo. Normalnie wstydzę się tu cytować, bo co Wy sobie o mnie pomyślicie? Chcę, żebyście wiedzieli jedno - dzięki tym słowom chciało mi się wtedy, kiedy mi się nie chciało, kiedy zmęczenie zamykało oczy, a deadline zbliżał się wielgachnymi krokami, kiedy wątpiłam, czy umiem sklecić jedno porządne zdanie i czy w ogóle mam Wam coś do powiedzenia. Dziękuję!

Dziękuję za cierpliwość tam, gdzie zwalniałam tempa, za wytrwałość. Za to, że wśród Was zyskałam (normalnie, boję się powiedzieć na głos – ale) „grono stałych czytelników”.   Powiedziałam to! 

Dziękuję redakcji Profeto, na czele z ks. Michałem Olszewskim i Eweliną Zamojską, którzy obdarzyli mnie ogromnym zaufaniem i pozwolili mi mówić głośno. Nie bali się tego, co myślę, choć ja sama czasem się boję. Muszę Wam coś powiedzieć: nic mi nie ocenzurowali, skrócili, usunęli, nic. Normalnie „wolność prasy”. I uwaga, nawet, kiedy w tekście było więcej o wątpliwościach niż o wierze, oni dalej nic. Chciałabym ich uściskać, ale szczerze: jeszcze nigdy nie widziałam ich w tzw. rzeczywistości. 

Dziękuję Przemkowi Radzyńskiemu, który na portalu Profeto sąsiaduje obok w rubryce „Duchowość mężczyzny”.  Za stworzenie najfajniejszej w świecie redakcji wirtualnej. Czasem mam wrażenie, że do szczęścia brakuje nam tylko brudnych filiżanek po kawie. Dziękuję mu także za ks. Jana, on wie, o co chodzi.

Dziękuję Duchowi Św., bo miał w tym wszystkim swój największy udział. Po pierwsze, dawno temu, pewnie jak leciał do kogoś ważnego, kto mądrze pisał i pisze, odrobina daru mu wyleciała i przylepiła się do mnie. I z tą odrobiną tak sobie żyjemy, bo co było robić, zaczęłam ją oswajać. Po drugie, mogłabym w niego nie wierzyć, bo ze mną nie jest łatwo, ale jak wytłumaczyć te wszystkie teksty, które powstały w tak zwanej pustce mentalnej i w niedoczasie? Mnie samej trudno. 

A, i muszę podziękować rzeszy moich przyjaciół, znajomych dalszych i bliższych, koleżankom i kolegom, którzy stali się bohaterami moich artykułów. Nie umiem zmyślać. To i wada, i zaleta. Ciężko mi z kłamstwem, więc uwaga – kochani podczytywacze: wszystko, o czym przeczytaliście w takiej, czy innej konstelacji, wydarzyło się naprawdę, a dzięki otwartości wielu ludzi mogło być opowiedziane.

Dziękuję mojemu mężowi i chłopakom za cierpliwość i ogrom inspiracji, a i sobie też podziękuję, a co! Będzie osobiście. Zastanawiałam się, który tekst był dla mnie ważny. Ciężko. Spróbuję wytypować trzy. Pierwszy, „Latem ludzie też umierają”, bo to tekst o mnie, co tu ukrywać, a właściwie o tamtej dziewczynie, która w pewne letnie sobotnie przedpołudnie dowiedziała się zupełnie nagle, że jej mama umarła. Zabolało. I coś zostawiło na zawsze. Drugi tekst jest też jakby o mnie, bo o mojej babci. To felieton „O starszej pani”. Zrodził się z ogromnej tęsknoty, bo Broni nie ma, a myśl o gorącym piecu kaflowym, maślance, puchowej kołdrze, która zasłania człowieka, zostaje i czasem z tego bólu jakby się materializuje.

I trzeci - „Ta mała od misji i od miłości”, bo dzięki temu, że chciałam o niej napisać, zaczęłam ją poznawać i podziwiać. Ostatni z felietonów w moim rankingu jest o małej Agnes, z której wyrosła Matka Teresa. Lubię tę opowieść o dziewczynce, lubią ją podglądać, jak siedzi zaszyta w bibliotece i przegląda z wypiekami na twarzy gazety misyjne, jak wsiada na statek i wyrusza w świat, którego nie zna i nie rozumie.

To tyle. Skończył się 2016. Idzie nowe. Na razie leniwym krokiem, ale za moment nabierze tempa. Jeśli macie jeszcze dla mnie chwilę, to zapraszam! Zobaczymy, co nam to nowe przyniesie.