Gdy ktoś przed nami znów „nie potrafi jeździć!”

Ile razy dziennie ci się to zdarza? Mnie chyba za każdym razem, kiedy siadam za kółkiem. Moment, w którym opuszczam swoje przytulne osiedlowe gniazdko i wyjeżdżam na ulicę, staje się jednocześnie chwilą, od której każdy inny użytkownik szosy staje się dla mnie przeciwnikiem. Przeszkodą. Zawadą, co do której nie mogę się oprzeć, aby nie skomentować jej sposobu jazdy.

To zazwyczaj jest chwila. Krótki moment. Albo jakiś pan przyklei się do lewego pasa i zacznie spowalniać cały ruch jadących za nim aut. A to inny zagapi się na światłach, bo zbyt długo bawi się telefonem. A to ktoś, skręcając, nie wrzuci kierunkowskazu. A to zdezorientowany zatrzyma się gdzieś na środku, szukając nie wiadomo czego. A to wreszcie zwyczajnie w świecie wymusi pierwszeństwo. Za każdym razem moja reakcja jest podobna. Komentarz, wiązka pod nosem, szybka ocena. A na końcu, gdy minę „kolejnego drogowego intruza”, wrogie spojrzenie.

Przyjemna jazda momentalnie się kończy. Zaś moje męskie ego nie rozkoszuje się już przyjemną myślą o byciu władcą i panem szosy. Zaczyna się gorączkowa szamotanina. Zaczynają się krzyki. Agresywne gesty. Czasem wręcz ochota do wyjścia z samochodu w celu wyjaśnienia delikwentowi, na czym polegał jego błąd. To dość niezwykłe, jak łatwo budzi się we mnie trudna do pohamowania furia. A wszystko dlatego, że ktoś opóźni mój dojazd do celu o te piętnaście bądź dwadzieścia sekund. No, bo o ile więcej?

Temat ciężki. Bo i w sposób oczywisty odsłaniający pewien problem. Może męskiego niedowartościowania. Może cholerycznego charakteru. Może zwyczajnej chęci zaprezentowania wszystkim wkoło, kto tu jest samcem alfa. Usiadłem i poszukałem więc podobnych przykładów ludzi, którzy swoim życiem zasłużyli, aby Kościół o nich mówił. Aby wyniósł ich na ołtarze. I znalazłem.

40 kilometrów na północny zachód od hiszpańskiej Barcelony, w katalońskich górach leży benedyktyńskie opactwo Montserrat. To samo, w którego bibliotekach znajduje się oryginał reguły napisanej przez samego św. Benedykta. O położonym wśród skalistych gór klasztorze przechowującej figurę Czarnej Madonny wiedział również Ignacy Loyola. W niedługi czas po swoim nawróceniu w 1522 roku postanowił odbyć tu osobistą pielgrzymkę.

I wtedy wydarzyło się coś, co daje mi nadzieję, że jeszcze tak źle ze mną nie jest. Otóż będąc blisko opactwa, przyszły święty, słynący do tej pory z dość gwałtownego, porywczego i impulsywnego charakteru, spotkał pewnego Maura. Dość szybko wdał się z nim w teologiczną dysputę. Arab usiłował przekonać świeżo nawróconego na chrześcijaństwo rycerza, że Matka Boża po narodzinach Syna przestała być dziewicą. Zdenerwowany Loyola pozwolił mu odejść, a sam wrócił na swoją mulicę, na której pielgrzymował. Po kilku chwilach wahania w swoim rycerskim sercu stwierdził jednak, że Maur właśnie obraził Najświętszą Panienkę i należy mu się kara – stary żołnierski zwyczaj nakazywał przebijać takich szpadą.

I tu dochodzimy do clou całej sytuacji. Całego problemu. Pomny niedawnego nawrócenia Loyola spróbował bowiem ostudzić wpierw rozszalałe emocje i pozwolić działać Bogu. Puścił więc cugle mulicy, zawierzając, że jeśli ta pójdzie za Maurem, wówczas dopełni zemsty. Zwierzę wybrało drogę do opactwa. Tak dokonało się w przyszłym świętym duchowe oczyszczenie. Zrozumiał już, czego chce od niego Pan.

Pocieszające, nieprawdaż! Czyli nawet św. Ignacy Loyola tak miał! Też zdenerwowany ruszał z lancą na spotkanego na drodze „wroga”. Człowieka, który w czymś tam mu zawadził. Z tą różnicą, że po swoim nawróceniu umiał w pewnym momencie zapanować nad zgubnym impulsem. Niedobrym odruchem.

– A pomodliłeś się za tego kierowcę? – zapytał mnie któregoś dnia spowiednik, gdy po raz kolejny opowiadałem o swoich drogowych ekscesach.

Kto wie? Może św. Ignacy mu podpowiadał?

Dziś rzeczywiście staram się iść za tą radą. To chyba dobra droga.