Jak tu nie kochać życia?

Ze wstydem się przyznaję, że na studiach nie przykładałam się za bardzo do łaciny i greki, za to mocno chłonęłam wszystko, co między kolejnymi deklinacjami i koniugacjami mówił mój wykładowca. A czasem były to tezy zaskakujące i wręcz szokujące nas, wówczas studentów pierwszego roku.

Czas od skończenia studiów liczę już w dziesiątkach lat (jak bardzo kuriozalnie by to nie brzmiało). Dawno z głowy wyparowały mi różne teorie filozoficzne, które z takim zacięciem studiowałam, szczególnie przed kolejnymi egzaminami. Niewiele pamiętam z metafizyki, logiki czy teorii poznania, że nie wspomnę o filozofii przyrody. Pamiętam za to doskonale różnych moich wykładowców. Nie, nie będę ich w tym miejscu obmawiać, proszę się więc nie niepokoić. Przywołam tylko jedną wypowiedź naszego pana od języków klasycznych, która mimo upływu lat co jakiś czas do mnie wraca. I nie ukrywam – stawia mnie do pionu.

Pan od łaciny należał do tych wykładowców, których łatwo było sprowokować i zachęcić do dyskusji. To było nawet miłe, bo przynajmniej nie katował nas kolejnymi odmianami rzeczowników czy tłumaczeniem czytanek o rolnikach. Nawet najbardziej kuriozalna dyskusja była lepsza niż przepytywanie na forum grupy z odmiany rzeczownika czy czasownika. I tak mimochodem niemal na każdych zajęciach zarzucaliśmy jakiś temat, o którym wiedzieliśmy, że chwyci, i już nie musieliśmy się martwić tym, czy pamiętamy właściwe końcówki. Dla wielu to było prawdziwe wybawienie. I tak któregoś razu, po przerwie świątecznej, jeszcze lekko rozleniwieni postanowiliśmy podpytać naszego pana, jak mu minął sylwester. Pamiętaliśmy, że raczej nie jest z tych, którzy hucznie świętują początek roku, bo wielokrotnie nam mówił, że jest już w takim wieku, że powinien się położyć na łóżku, nakryć gazetą i czekać na koniec świata. Cóż za optymistyczna perspektywa, prawda?

Celowo prowokowaliśmy naszego wykładowcę, a im więcej pytań mu zadawaliśmy, tym bardziej widać było, jak zaczyna się denerwować. W końcu po którymś prowokacyjnym pytaniu odłożył kredę, którą zapisywał coś na tablicy, stanął przed nami i niemal wykrzyczał: „A teraz powiem państwu, czym się różnimy. Ja kocham łacinę, a nienawidzę życia, a wy kochacie życie i nienawidzicie łaciny”. Ta diagnoza zapewne w jakiś sposób oddawała rzeczywistość, bo łacinę doceniłam długo, długo po studiach, wcześniej traktowałam ją niczym kulę u nogi. Nie, zdecydowanie nie był to mój ulubiony przedmiot. Choć dziś widzę, że można też kochać łacinę, a jednocześnie kochać życie.

Rzeczywiście wiele nas odróżniało od naszego pana wykładowcy. Dziś raczej bym się zaniepokoiła, że cierpi on z powodu jakiejś formy depresji, bo jak inaczej określić stan, w którym ktoś nienawidzi życia, a nauka przedmiotu (choć ukochanego) jest dla niego zadaniem ponad siły. Wtedy jego stwierdzenia i wygłaszane na forum słowa, które zrzucałam bardziej na karb jakiegoś dziwactwa, wywoływały u mnie co najwyżej lekki uśmiech zażenowania. A jednocześnie myślałam z przerażeniem, czy przypadkiem i mnie takie zgorzknienie kiedyś dopadnie. Bo – powiem szczerze – wolałabym takiej sytuacji uniknąć. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie zawsze mamy wpływ na nasze życie. Nie zawsze jest łatwo, czasem przychodzą takie doświadczenia, które wbijają nas w ziemię, paraliżują, nie pozwalają zrobić kroku naprzód. Nie raz budziłam się rano i ogarniało mnie przerażenie na myśl, że przede mną jeszcze cały dzień, który niekoniecznie będzie prosty i dla mnie łaskawy. Wielokrotnie zadręczałam się tym, że inni mają lepiej, łatwiej, wszystko im wychodzi, a ja zmagam się z jakimiś przeciwnościami. Ale nawet w największym mroku próbowałam dostrzegać choć niewielkie światełko, jakąś nadzieję, która dawała mi siłę. I choć czasem złościłam się na życie i na rzeczywistość, to nigdy na szczęście nie pomyślałam, że życia nienawidzę. Wręcz przeciwnie, z każdym rokiem kocham je bardziej, chłonę je i chcę więcej, więcej i więcej… Cieszę się, że kolejny rok mojego życia nie przyniósł mi zgorzknienia, tylko radość. I za to jestem Panu Bogu bardzo wdzięczna.