Jest hałas, jest życie!

Kryzys demograficzny jest faktem. I jak na razie nikt nie ma sensownego pomysłu, jak temu zaradzić. Politycy liczyli, że może zachęty finansowe wpłyną na decyzję rodzin o dzietności, ale – niestety – srogo się pomylili. Dzieci rodzi się coraz mniej. I z wielu względów trend ten trudno będzie odwrócić.

Czasy niepewne, mieszkania drogie, z pracą też niełatwo. A do tego coraz mniejsza społeczna akceptacja dla dzieci. Najlepiej, jakby zniknęły z powierzchni Ziemi i byłby spokój. Co raz czytam teksty o tym, że komuś dzieci przeszkadzają, bo… się bawią. Skarżą się sąsiedzi, skarżą mieszkańcy pobliskich placów zabaw, w końcu skarżą się osoby przychodzące do kościoła. Wszystkim przeszkadzają dzieci, bo są dziećmi i zachowują się jak dzieci. Stąd nawet proboszczowie starają się wyjść naprzeciw tym, którzy cenią sobie ciszę i spokój i już nie tylko mszę niedzielną, ale i liturgię Wielkiego Tygodnia organizują oddzielną dla rodzin z dziećmi.

I super. Bo jest ona wcześniej niż ta dla ogółu parafian, łatwiej zabrać na nią maluchy, więc ci, których dzieci drażnią, mają szansę spędzić czas na modlitwie już bez ich udziału. A z kolei rodzice mogą poczuć się swobodnie. Nikt nie rzuca wzrokiem gromów, nikt nie syczy, nie daje dobrych rad, nie komentuje, nie ucisza. To naprawdę wielka ulga. I o jeden stres mniej. Bo o ileż rodzic swobodniej czuje się wśród takich samych wędrujących i biegających za dzieciakami  rodziców.

Nie, nie jestem zwolenniczką bezstresowego wychowania. Sama wiele mszy przestałam pod kościołem, bo tylko w taki sposób moje dzieci były w stanie uczestniczyć w Eucharystii, nie przeszkadzając innym. Kiedy zaczynały rozrabiać albo płakać, po prostu wychodziłam z nimi na zewnątrz. I nie przekonują mnie rady, że można dziecko zostawić w domu i do kościoła chodzić na zmianę. W naszym przypadku oznaczałoby to całe lata bez wspólnej niedzielnej Eucharystii, bo zawsze któreś z nas musiałoby zostawać w domu z dziećmi. Dlatego wszelkie inicjatywy mające na względzie dobro rodzin z dziećmi przyjmuję z radością. I dziękuję tym księżom, którzy podejmują taki wysiłek. I okazują, że mali parafianie są dla nich tak samo ważni, jak starsze panie.

W mojej parafii w Wielki Czwartek i Wielki Piątek były liturgie specjalnie dla dzieci. Z nauką dla nich, wytłumaczeniem symboliki zrozumiałym dla kilkulatków językiem. Nie, nie było idealnie cicho, mimo że rodzice starali się zapanować nad żywiołem. Co raz któreś dziecko wybiegało, co raz któreś zaczynało płakać albo się buntować, kiedy rodzice przeszkadzali im w dotarciu do celu, którym było na przykład prezbiterium. Chwilami robiło się zamieszanie, ale ogólnie dało się przetrwać. Oczywiście znaleźli się też malkontenci, którzy narzekali, że było głośno, że słychać było płacz, że dzieci znów krzyczały, że czuli się jak na peronie i w ogóle lepiej, żeby dzieci zostały w domu. Cóż, ci, którym dzieci przeszkadzają, mogli wybrać liturgię dla dorosłych. Byłoby ciszej i – jak twierdzą – godniej. Ale czy naprawdę chodzi tylko o ciszę? Pan Jezus na pewno na dzieci się nie obrazi. A dodatkowo nie zapominajmy, że dzieci to radość, dzieci to życie, dzieci to nadzieja na to, że ten Kościół nie umrze, że będzie się rozwijał i trwał.

Ilekroć myślę o tym, przypominam sobie smutne obrazki z różnych krajów, w których Kościół umarł śmiercią naturalną, i to dosłownie. O tym, że dawniej była w danym miejscu świątynia, świadczą ostatnie pozostałości – jakieś mury, tabliczka, czasem cmentarz. Taki widok bynajmniej nie napawa optymizmem. Dlatego ja się cieszę, kiedy w kościele jest głośno, kiedy słychać dziecięce głosy czy nawet kwilenie. Bo to oznacza, że ten Kościół żyje. Dlatego proszę, nie wyganiajcie rodzin z dziećmi z kościoła, doceńcie, że przyszli (a zebranie takiej wesołej gromadki to nie lada wyzwanie), bądźcie wrażliwi i nie oceniajcie po pozorach. Czasem dzieci płaczą, bo są zmęczone, głodne, drażni je jakiś zapach czy gra świateł, a nie dlatego, że są źle wychowane czy rodzice sobie nie radzą. Chociaż w kościele włączmy empatię, bo i tam o niej zapominamy.