Kiedy trzeba zmierzyć się ze stratą…

To bardzo piękne i wzruszające, kiedy 15 października w Dzień Dziecka Utraconego wiele profili w mediach społecznościowych nagle się zmienia. Zamiast wesołych obrazków pojawiają się zdjęcia Aniołków i nierzadko towarzyszące im bolesne wspomnienia. Częściej mamy, ale też i ojcowie piszą o stracie, o bólu, wyobrażają sobie, ile lat miałoby ich dziecko, gdyby się urodziło, co by robiło, jak by wyglądało. Czytam te wspomnienia i nieodmiennie czuję ścisk w żołądku, bo domyślam się, że bardzo wiele kosztowało te osoby zmierzenie się z tymi bardzo trudnymi wydarzeniami, nazwanie ich i publiczne wyznanie. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo każda taka historia, opowiedziana, napisana, to kolejny krok do tego, by powiedzieć, że poronienie to nie żaden stygmat, nie kara, nic wstydliwego. To coś, co się po prostu dzieje bez niczyjej winy. Ale to także kolejny krok do tego, by zmieniać podejście do poronienia nie tylko w rodzinie, nie tylko wśród najbliższych, ale także w społeczeństwie.

To, że o poronieniu zaczęto głośno mówić, że zaczęto upominać się o prawa roniących kobiet, przyniosło ze sobą wiele pozytywnych zmian. Na oddziałach ginekologicznych pojawili się psycholodzy gotowi wesprzeć taką mamę w trudnym momencie, zostały opracowane procedury, jak ułatwić pochówek przedwcześnie zmarłego dziecka, w końcu jest coraz większa wrażliwość personelu medycznego przejawiająca się choćby w tym, że roniącej kobiety nie kładzie się na jednej sali z kobietą oczekującą rozwiązania, podpiętą pod KTG i słuchającą bicia serca swojego dziecka. Mam nadzieję, że dziś też nikt nie wysyła roniącej kobiety do toalety, żeby tam poczekała, aż „to z niej samo wyleci”. W Internecie znaleźć można opracowane przez specjalistów rady, jak towarzyszyć osobom doświadczającym straty, co mówić, a może lepiej czego nie mówić, by jeszcze bardziej nie ranić takich osób – zazwyczaj przecież, ale nie zawsze, wypowiadanymi w dobrej wierze – słowami czy wypowiedziami.

Z jedną taką wypowiedzią publiczną mieliśmy ostatnio do czynienia. Znany polityk na publicznym spotkaniu postanowił podzielić się z wyborcami swoimi refleksjami na temat tego, dlaczego młode kobiety nie chcą mieć dzieci. Ku radości zebranych snuł swoje wynurzenia o tym, że dzieci nie ma, bo młode kobiety „dają sobie w szyję”, zamiast rodzić. Nie chcę komentować tych słów, bo są one po prostu niesprawiedliwe i nieprawdziwe. Powodów, dla których młode kobiety nie mają dzieci, jest mnóstwo, począwszy od braku pracy albo pracy na umowę śmieciową, przez brak mieszkania, brak perspektyw… Długo można by ciągnąć tę listę. Nie dziwię się więc, że tak wiele kobiet (i mężczyzn) bardzo emocjonalnie zareagowało na te słowa. 

Wiele kobiet poczuło się dotkniętych tą wypowiedzią, bo przypomniała im ich zmagania o to, by w ogóle mieć dzieci. Znów więc opisały swoje historie, swoje walki o to, by na teście ciążowym zobaczyć upragnione dwie kreski. Przypomniały, że nierzadko ich droga do macierzyństwa była bardzo wyboista, naznaczona kolejnymi poronieniami, bólem, łzami i cisnącymi się na usta pytaniami: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego znowu się nie udało?”. 

Poronienia nigdy nie doświadczyłam, ale wiem, co to znaczy czekać miesiącami na dziecko, bo sama tak czekałam. Wiem, czym jest bezsilność, kiedy po raz kolejny test ciążowy wychodzi negatywny. Wiem, czym jest zazdrość i ten ścisk w żołądku, że innym się udało, a ja ciągle nie jestem w ciąży. Wiem, jak ogromna jest tęsknota za tym, by tulić swoje dziecko, kiedy wokół inni tulą swoje. Wiem też, jak w wielu wypadkach cudem, a nie egoizmem, jest posiadanie jednego dziecka. I jak bardzo nietaktowne i raniące jest pytanie o to, dlaczego ktoś nie ma więcej dzieci. Warto w takiej sytuacji ugryźć się w język, niż powiedzieć o dwa zdania za dużo. Bo to będą właśnie te dwa zdania, które przeleją czarę goryczy i po raz kolejny rozdrapią na pozór zaleczone rany.