Klerycy i moja dorosłość

 

Poznajemy się w autobusie. Ja dostaję sms od przyjaciela, że właśnie je kolację, oni ciut za głośno, ale jak to czterej chłopa, że kolacja to im właśnie mija. Wtedy orientuję się, że jedziemy na to samo spotkanie. Uznaję za zbyt duży zbieg okoliczności, by w prawie milionowym mieście odbywało się więcej niż jedno spotkanie z kolacją o 19.00.  Że to klerycy, nic jeszcze nie wskazuje. Do tej pory nudzili się jak cała reszta podróżujących, co jakiś czas spoglądając w ekrany telefonów. Młodzi, uśmiechnięci, z gitarami na plecach. Pytają: o imię, o miejsce, o cel podróży? I cały czas w tych zdaniach nie do wytrzebienia: pani to, pani tamto. Sami się ujawniają z sympatyczną szczerością, bo jak już mówiłam: są mili. Nie znam drogi, więc ufam tym czterem. Bez reszty. Zastanawiam się tylko, jak ja wrócę. Za oknami tramwaju duże, ciemne miasto. Zresztą, zastanawiam się słusznie, bo kilka dobrych chwil później, jak będę musiała wracać, okaże się, że moje problemy z orientacją w terenie nasiliły się od młodości i przystanku tramwajowego szukam w kierunku przeciwnym do tego, w którym powinnam. To na marginesie dorosłości.

Na razie jedziemy. To ważna droga i ważna rozmowa. Mówimy o tym, kto i dlaczego ma ściśnięte serce. Szanuję to. Milczę. Nie pytam. Może nawet rozumiem, ale znamy się za słabo, bym mogła to udowodnić. Pięć przystanków to stanowczo za mało. Droga się kończy. Tyle. Potem jeszcze zobaczę, jak te gitary idą w ruch i usłyszę słowa, których nie znam, ale widzę wyraźnie, jak wiele one mówią przez te ściśnięte gardła i serca. 

„Dotknąć co nienamacalne,

 widzieć jasno niewidzialne.”

Znowu odzywa się moja dorosłość. Na spotkaniu identyfikują mnie jako żonę, mamę, kogoś, kto zawodowo zajmuje się słowem. Mam dwoje dzieci. Kiedy to mówię młodym ludziom, sama nie dowierzam. Może się pomyliłam, może to nie moje?! Moje. Nadwrażliwe, obłożone książkami o różnych porach dnia i nocy. Moje. I dla tych ludzi jestem „panią”. Mam ochotę krzyknąć: hej, też jeździłam na takie spotkania jak wy, siedziałam do piątej rano z przyjaciółmi i nie mogłam się dobudzić na jutrznię. Ale oni coś patrzą na mnie z niedowierzaniem. Ona? Tak to ja. Byłam?

Kilka godzin później jestem w domu. Schabowy, kawa parzona, śpiące dziecko, gorący prysznic. Plecak zrzucony pod drzwiami przypomina mi, że ktoś odkrył, iż jestem dorosła. I zastanawiam się, co mnie zdradziło: zmarszczki, niezrzucone kilogramy po drugim porodzie, obrączka. A może to po prostu jakoś bije ludzi po oczach. Tak, że nie da się ukryć. Oto ja. Dorosła. I co oni sobie o mnie myślą? Mam pewne przypuszczenia? Myślą pewnie, że ja wiem, że mnie nie dręczą różne dylematy, histerie, myślą, że wiem. A ja nie wiem, zwyczajnie. Na milion pytań wewnętrznych i zewnętrznych nie znam odpowiedzi.

Przypomina mi się inna scena. Mam jakieś 12 lat. Mój tato jest dokładnie w moim wieku. Siedzi w fotelu, fotel w kuchni. I po raz pierwszy widzę jego bezradność. Jestem wkurzona na ten obraz. Wkurzona, że mój dorosły jest bezradny. Zresztą w tym wspomnieniu coś nawet o tym krzyczę. Co, nie pamiętam. Teraz jestem sama dorosła. Jestem „pani”. I prawie każdego dnia czegoś nie wiem, co drugi mam ogromne wątpliwości, raz w tygodniu podważam sprawy fundamentalne. Bywa, że płaczę z bezradności, że śmieję się zbyt głośno, że popełniam błąd za błędem, że mi się nie chce, że nie wiem, co na obiad, że nie znam odpowiedzi na pytanie, jak naprawdę nazywał się Batman, że ze zmęczenia kładę się po cichu w dziecięcym pokoju na piętrowym łóżku, ale spokojnie na piętrze pierwszym i po cichutku udaję, że mnie nie ma. Prawie nigdy się ta zabawa nie udaje. Bywa, że chcę uciec z domu tak jak wtedy, gdy miałam 15 lat, że chcę zjeść na kolację frytki i popić colą. Tego nie robię! 

Co mnie różni, co mnie zdradza? 

Dorosły. Też człowiek.