Kobiecość w wydaniu hard…

Umiłowana córka Króla, dzielna niewiasta – często w naszym katoświatku słyszę takie określenia. Mają one dowartościowywać kobiety i wskazywać na ich wyjątkowy geniusz. Ten geniusz, o którym pisał choćby Jan Paweł II. Bywa jednak, że w tej charakterystyce kobiecości ktoś tak bardzo się zagalopuje, że wszystko sprowadzi wręcz do absurdu. I niestety, takie opinie ciągle mają się całkiem dobrze.


Jestem przekonana, że wielu z was było świadkiem podobnej sytuacji. Gdzieś na weselu albo innym rodzinnym przyjęciu rubaszny wujek (często już lekko podchmielony albo i całkiem pijany) rzuca jakieś zdanie czy żart, w jego mniemaniu oczywiście śmieszne, tyle że nikt się z tego nie śmieje, poza nim oczywiście. Jego słowa wywołują raczej konsternację, zażenowanie, może u niektórych co najwyżej nerwowy uśmiech, ale na pewno nikogo nie rozbawiają. Nagle atmosfera przy stole robi się gęsta, bo nie wiadomo, co powiedzieć. Brnąć w temat zaproponowany przez wujka i jeszcze bardziej się pogrążać? Przemilczeć te wstydliwe występy? Szybko zmienić temat? Pod byle pretekstem wyprowadzić skompromitowanego wujka na zewnątrz? Każda opcja i tak będzie zła, bo niesmak i zepsuta atmosfera pozostaną.

Na weselu dawno nie byłam, ale podobne emocje towarzyszyły mi, kiedy ostatnio sięgnęłam po książkę o kobietach, napisaną przez szanowanego w kręgach katolickich autora, mężczyznę. Książka wydana została kilka lat temu (ale jej autor dalej głosi takie poglądy), posiada imprimatur krakowskiej kurii, co ma uwiarygadniać poglądy jej autora i przekonywać, że to oficjalne nauczanie Kościoła. Trochę czytałam na temat feminizmu katolickiego i niestety, ta książka ma z nim niewiele wspólnego. Obraz kobiety, jaki się z niej wyłania, jest przejaskrawiony, wręcz przerysowany i, niestety, w wielu miejscach po prostu nieprawdziwy i krzywdzący. Tak, krzywdzący, bo stereotypowe myślenie, coraz bardziej się o tym przekonuję, krzywdzi. Tezy autora nie są podparte żadnymi badaniami, więc zakładam, że to jego prywatne opinie sprzedawane czytelnikom jako katolickie spojrzenie na kobiecość. Zdaję sobie sprawę, że pewnie wielu mężczyzn przyklasnęłoby takim poglądom, ale w kobietach, przynajmniej tych, z którymi dzieliłam się fragmentami tej książki, budziły one złość i smutek, że ciągle takie mity i stereotypy są powielane.

Czego z tej encyklopedii kobiecości dowiedziałam się o kobietach? Na przykład tego, że „fanaberie, grymasy i kaprysy to domena kobiet”. To my tracimy głowę dla „łaszków”. „Obgadywanie to ulubione zajęcie kobiet małego formatu”, a płacz to „uprawniona reakcja kobiety poddanej silnym emocjom (…). Zdolność do zapłakania nad czyimś losem, ze wzruszenia podczas oglądania filmu czy nawet ze śmiechu nadaje kobiecości kolorytu, czyni ją dla mężczyzn atrakcyjną”. „Rozum stoi za drzwiami, gdy uczucia szaleją” (Hmm, ciekawe, czy ta uwaga odnosi się także do mężczyzn?). Idealna kobieta nieustająco będzie się zachwycać mężem, „że on potrafi tak wszystko nazwać po imieniu, tak analitycznie ocenić źródło złego funkcjonowania domu, że jest taki mądry”. A przecież „docenienie męskiej mądrości to bardzo czuły punkt dla panów”. To też główne zadanie kobiety i klucz do osiągnięcia życiowego sukcesu. Tak jak kluczem do sukcesu jest małżeństwo, bo: „Dla zdrowej, normalnej kobiety oczywistością jest, że rodzina to mąż, żona i dzieci. Tak więc dzieci czynią z małżeństwa prawdziwą rodzinę”. Idąc takim tokiem myślenia, pytam szacownego autora, czy prawdziwą rodziną nie są te małżeństwa, które nie mogą mieć dzieci? Przecież to znów bardzo krzywdzące stwierdzenie, całkowicie pozbawione empatii w stosunku do osób, które cierpią z powodu niepłodności.

Mogłabym przytaczać jeszcze więcej złotych myśli, które znalazłam w książce poświęconej kobietom, ale chyba nie ma to sensu. Już te przytoczone wyżej wywołują moje zażenowanie i złość. Tak, złość, bo naprawdę ważny i istotny temat został potraktowany w tej książce bardzo stereotypowo, bez empatii, za to z przeświadczeniem, że lepsi, mądrzejsi są mężczyźni, a kobiety wiadomo – labilne, rozchwiane emocjonalnie plotkary, które nawet ostatni pieniądz wydadzą na modny łaszek. Jedynym ratunkiem dla nich jest mąż, który winien żonę trzymać w ryzach, bo nie wiadomo, co jej do głowy strzeli. A nuż spotka na swojej drodze złych doradców, trzeba więc być czujnym. Nie dziwię się, że młode kobiety, także te wierzące i zaangażowane w katolickie wspólnoty, nie chcą być w taki sposób postrzegane przez mężczyzn. Ja też w tych rozważaniach niestety nie widzę troski o kobietę, tylko pogardę wobec niej. I jest to dla mnie naprawdę smutne, bo z katolicką wizją kobiecości ma to niewiele wspólnego.