Lekcja do bycia razem. Najkrótsza z możliwych

Takie historie są zwykle mało widoczne. Kruche i z pozoru nic nieznaczące. Mało medialne. Średnio się sprzedające. Dziś jednak – pomimo wszystko – właśnie o takiej historii. Niestandardowej, nieklasycznej. A zarazem zupełnie wyjątkowej w swojej normalności.
 
Warszawa. Ot, dzień jak co dzień. Jeden z takich, podczas których tysiące ludzi przepycha się w wędrówce do pracy. Do biur, sklepów, domów handlowych. Do weekendu jeszcze trochę, nie miejsce i nie pora więc na myślenie o odpoczynku. Trzeba zarobić na chleb. Trzeba gonić.

Duże skrzyżowanie jednych z dwóch głównych ulic aglomeracji. I jak to w tego typu miejscach bywa, mało kto patrzy wokół siebie. Bo nie ma czasu. Bo trzeba pędzić. Zawieźć dziecko do przedszkola. Załatwić sprawę w urzędzie. Odwiedzić rodziców. Zdążyć do pracy.

Gdzieś w pobliżu kwiaciarka ze swego stoiska na rogu właśnie obsługuje klienta. Mężczyzna kupił u niej trzy czerwone róże. Na pobliskim przystanku autobusowym kilkadziesiąt osób wyczekuje z utęsknieniem autobusu. Jest dość chłodno. Kilkunastominutowe stanie w miejscu na mrozie może być rzeczywiście przykre. Światła zmieniają się cyklicznie, przepuszczając co minutę kolejny gigantyczny sznur warczących pojazdów. Są samochody, są motocykle, busy, ciężarówki. Każdy w określonym celu. Jadą. Pędzą. Raz na jakiś czas co bardziej niecierpliwy użyje klaksonu, aby pobudzić do jazdy kierowcę stojącego przed nim, który nie zauważył zmieniającego się na zielone światła. W końcu ruszają wszyscy.

Na chodniku stoi para starszych ludzi. On w skromnym, acz eleganckim ocieplanym płaszczu. Z grubym szalikiem owiniętym wokół szyi, zasłaniającym także brodę i usta. Obok niego idąca pod rękę kobieta. W spódnicy do kolan. W granatowej kurtce. W wełnianej czapce. Spod której widać bardzo pogodne oczy. Porusza się wolno. Ale dostojnie.

Stoją w oczekiwaniu na światło dla pieszych. Wokół nich zdążyło się już zgromadzić kilkoro innych osób. Pierwsze samochody już się zatrzymują. Zaraz powinno zapalić się zielone. Jest. Ludzie ruszyli. Niektórzy biegną, widząc nadjeżdżający autobus. Inni długimi susami pokonują przejście w kilka sekund. Ktoś rozmawia przez telefon. Młoda dziewczyna idzie, nie patrząc nawet przed siebie. Jest pochylona nad swoim smartfonem. Wspomniana para starszych ludzi idzie ostatnia. Powolutku.

Pan jakby chciał iść szybciej. Jakby przewidywał, że tym tempem mogą utknąć na wysepce rozdzielającej oba pasy ruchu. Najwyraźniej wolałby mieć to skrzyżowanie już za sobą. Kobieta idzie jakby pół kroku za nim. Nadal oparta. Można odnieść wrażenie, że celowo go opóźniająca. Wręcz wtulająca się w ramię swego mężczyzny. Jakby chciała mu coś zakomunikować. Zatrzymać. Spowolnić. 
– Chodź. Bo nie zdążymy… – mówi zza opatulającego brodę wełnianego szalika mężczyzna.
– … – kobieta w pierwszej chwili próbuje przyspieszyć, aby zdążyć na mrugającym już zielonym. Po chwili jednak można odnieść wrażenie, że wraca do poprzedniego tempa.
– No, chodź. Znów będziemy stali i czekali. – Ponownie odzywa się starszy mężczyzna.
– Kochany, a powiedz mi, gdzie mam się spieszyć, kiedy jestem z tobą?

Mężczyzna zwalnia tempo i spogląda na małżonkę. Po zmarszczkach na oczach widać, że delikatnie się uśmiechnął. Już nic nie musi mówić. Oboje przystają na ulokowanej między pasami ruchu wysepce dla pieszych. Już czerwone. Poczekają. Ale razem.

Kurs małżeński dla niemających czasu. Kurs narzeczeński w pigułce. Szkolenie z życia w kilka sekund. Nie trzeba nawet nic mówić. Wystarczy patrzeć. I rozumieć.

Piękne rekolekcje. Gotowa recepta na kryzys. Spowolnienie i oparcie się na drugim. I to zaufanie. Oraz pewność, że jest z najlepszą osobą na świecie. Z którą wcale nie muszę się już nigdzie spieszyć. Ale jedynie poczekać na kolejne zielone.