List z Kijowa: dwa lata wojny naznaczyły Ukrainę traumą

O bolesnych doświadczeniach mieszkańców Ukrainy, którzy od dwóch lat stawiają czoła brutalnej agresji rosyjskiej, pisze w kolejnym „Liście z Kijowa” przełożony dominikanów w tym kraju, o. Jarosław Krawiec OP.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

Po porannej Mszy św. zapytałem siostry Misjonarki Miłości Matki Teresy z Kalkuty o to, jak patrzą w przyszłość. „Zastanawiałam się nad tym kilka razy – mówi siostra Immakulata. – Jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi, to każdego dnia ufać Panu Bogu i robić to, co możemy. Kochać Go i kochać bliźniego. I żyć. On wie lepiej, co nas czeka i co jest dobre dla nas”.

Doczekaliśmy drugiej rocznicy agresji Rosji przeciwko Ukrainie, choć właściwie powinienem napisać, że mija właśnie dziesiąty rok wojny. Wszystko zaczęło się w 2014 roku rosyjską okupacją Krymu i walkami na Donbasie. Kilka miesięcy wcześniej wybuchła Rewolucja Godności, która obaliła prezydenta Wiktora Janukowycza. Miliony Ukraińców zademonstrowało, że wiąże swoją przyszłość z wolną i demokratyczną Europą. Dokładnie 10 lat temu ponad 100 osób zostało w brutalny sposób zastrzelonych na ulicach przylegających do kijowskiego Majdanu Niezależności.

Wojna zastała ją na lotnisku w Warszawie. Dominikanki Misjonarki Jezusa i Maryi mają w Fastowie klasztor, gdzie mieszka i posługuje siostra Augustyna. „Wojna wybuchła dokładnie w ten dzień, kiedy miałam wracać na Ukrainę po krótkim pobycie w Polsce. Byłam już po odprawie paszportowej, kiedy zadzwonił do mnie ojciec Misza z Fastowa i powiedział, że siostra już nie wróci, bo wszystkie loty są odwołane”. Wróciła dwa tygodnie później przy pierwszej nadarzającej się okazji wraz z konwojem pomocy humanitarnej. „Skoro jesteś siostrą i Pan Bóg stawia cię wśród tych ludzi, to stawia cię nie tylko wtedy, kiedy jest dobrze, ale również wtedy, kiedy jest źle, kiedy coś jest nie tak. Kiedy oni cię potrzebują”. „Na początku wojny podjęłam decyzję, że zostanę” – stwierdza siostra Damiana z tej samej wspólnoty dominikanek. „Wiele osób ceni sobie tę obecność. Wiedzą, że mogą do nas przyjść, zadzwonić, porozmawiać. Jeszcze bardziej związałam się z ludźmi w ich cierpieniu”. „Jestem przekonana, że Pan Bóg bardzo chce, żebym tu była” – dodaje siostra Augustyna. Obie zakonnice pochodzą z Polski i z Ukrainą związane są od wielu lat. „Czuję, że tu jestem u siebie i mam wewnętrzny pokój. Ważne jest dla mnie również to, że wspiera mnie moja rodzina. Oczywiście, woleliby, abym była w Polsce, ale równocześnie rozumieją moje powołanie. Myślę, że jako siostra nie mogłabym być teraz poza Ukrainą. To byłoby wbrew powołaniu i temu, co Pan Bóg zamierzył”. Po chwili milczenia dodaje: „To by było dla mnie trochę takie… uciekinierstwo”.

Dla ojca Tomasza, który od kilku miesięcy mieszka w Fastowie, a wcześniej posługiwał we Lwowie, okres wojny, to czas prawdy. „Nikt nie wymaga ode mnie, abym grał odważnego herosa. Boję się, to idę do schronu. Mam dość, to wyjeżdżam. Zwłaszcza drugi rok wojny to czas, kiedy już nie ma co udawać i trzeba być sobą, żeby żyć dalej. Ta sytuacja może trwać jeszcze długo, więc żeby ocalić normalność, trzeba być normalnym człowiekiem, normalnie się zachowywać i reagować”. Ojciec Tomasz porównuje sytuację, w której znalazła się Ukraina do maratonu. „Coraz mniej jest już wielkich, spektakularnych wydarzeń i zaczyna dominować szara codzienność czasu wojny”. Podkreśla, jak ważne jest, aby umieć cieszyć się zwykłymi, prostymi rzeczami. Sam tak żyje. „To, co lubimy, a więc również muzyka i rozrywka, pomagają nam przetrwać. I w to warto inwestować”.

Podobnie myśli Pani Natalia, która wraz ze starszymi rodzicami pierwsze miesiące wojny przeżyła na terenach okupowanych przez Rosjan. Kiedy udało im się wyrwać z okolic Buczy, zamieszkali na pewien czas w naszym kijowskim klasztorze. „Zawsze cieszyły mnie drobne, proste rzeczy, jak to, że gdzieś wyrosła róża albo kot upolował mysz. Teraz jest to jeszcze mocniejsze. Zmienił się mój sposób postrzegania rzeczywistości. Staram się z całą świadomością dotrzymywać rytuałów codzienności. Wypić rano kawę, pomodlić się, przeczytać urywek Ewangelii. Pomimo że teraz zarabiam znacznie mniej niż przed wojną, to wydaję pieniądze na smaczne jedzenie. To dla mnie atrybut normalnego życia”.

Umawiamy się na rozmowę w klasztorze wcześnie rano w niedzielę. O świcie przyjeżdża jej pociąg, bo Pani Natalia w ubiegłym roku zaczęła naukę na Katolickim Uniwersytecie we Lwowie. „Rozpoczęłam kolejne studia, choć nie wiem, czy dożyję do ich zakończenia” – stwierdza z uśmiechem, kiedy pytam ją o plany na przyszłość. Większość moich rozmówców z dużą rezerwą ją planuje. Z Panią Wirą spotykamy się w kawiarni San Angelo w Domu św. Marcina w Fastowie: „Żyję jednym dniem, mimo że staram się patrzeć z nadzieją w przyszłość i planować różne sprawy. Wiem, że każdego dnia muszę zrobić jak najlepiej tyle, ile się da. Wcześniej planowałam zadania na rok. Teraz każdy pojedynczy dzień jest jak całość”. Rozmówczyni dostrzega moje zdziwienie na wypowiedziane słowa: „Nie czekam na zwycięstwo”. Dopytuję, co to oznacza. „Nie czekam, dlatego, że wiem, że każdy dzień wojny, to życie naszych wojskowych. Oczywiście, że bardzo go pragnę, ale nie za wszelką cenę”. Podobne stwierdzenie słyszę od Pani Natalii: „Jesienią 2022 roku bardzo cieszyliśmy się, kiedy nasze wojsko wyzwoliło Charkowszczyznę i Chersoń. Ale wtedy w mediach nie było mowy, za jaką cenę to się dokonało, ile osób zginęło. Dlatego wśród moich znajomych nikt już nie mówi o szybkim zwycięstwie. Oczywiście chcemy zwycięstwa, ale nie chodzi o to, aby było szybkie, ale raczej z mniejszymi stratami w ludziach”.

Jan i jego żona Natalia są świeckimi dominikanami. Kiedy rozpoczęła się wojna, Jan zgłosił się do armii. Od tego czasu jest na froncie. W ciągu dwóch lat tylko dwa razy udało mu się odwiedzić Lwów i spotkać ze swoją żoną i maleńkim synkiem Józefem. „Tęsknimy za sobą. Dobrze, że jest łączność i możemy być w stałym kontakcie”. Kiedy kilka dni temu rozmawialiśmy telefonicznie, Janek był w okolicach Awdijiwki na Donbasie. Mówił, że sytuacja jest dramatyczna i prawdopodobnie nie uda się ukraińskiej armii utrzymać kontroli nad tym miastem. W sobotę wieczorem dostałem wiadomość od ojca Wojciecha z Chmielnickiego: „Właśnie mi Janek napisał, że Rosjanie zdobyli Awdijiwkę, ale jego brygadę wywieźli, także chwała Bogu!”. Nie rozmawiamy jednak o sprawach wojskowych, ale o wierze. „Bardzo mi brakuje spowiedzi i Eucharystii. Widzę po sobie, że kiedy trwasz dłuższy czas w stanie grzechu i nie masz dostępu do sakramentów, a zwłaszcza do spowiedzi, to stajesz się coraz gorszy”. Choć w ukraińskiej armii przybywa kapelanów, to wciąż jest ich mało. „Niedaleko jest Pokrowsk” – mówi Jan. „Tam był ksiądz, więc raz na dwa miesiące można było wyskoczyć, aby się wyspowiadać i wziąć udział w Mszy św. Ksiądz odprawiał Eucharystię nawet dla jednej osoby”.

Rozmawiamy z braćmi dominikanami o naszej posłudze duszpasterskiej. „Uważam, że moim zadaniem jako księdza jest podtrzymywać ludzi na duchu” – mówi ojciec Tomasz. „Jezus jest zawsze nadzieją i zwycięzcą. Nie czuję się wolontariuszem i nie widzę siebie w tej roli. Moim zadaniem jest być księdzem i wspierać ludzi z ambony i w życiu. O wytrwałość teraz chodzi. Jezus mówił: kto wytrwa do końca będzie zbawiony”. Pochodzący z Ukrainy ojcowie Igor i Oleksandr zajmują się duszpasterstwem studentów. „Jesteśmy daleko od linii frontu i ludzie w Chmielnickim starają się żyć zwykłym, codziennym życiem. Nie mówią tak często o wojnie” – opowiada ojciec Igor. „Przypomina mi to sytuację w Doniecku, skąd pochodzę, w latach 2014 – 2022. W mieście ludzie żyli w miarę normalnie, a kilkanaście kilometrów dalej toczyły się walki, wybuchały bomby, żołnierze strzelali do siebie. W dłuższej perspektywie ludziom jest ciężko rozmawiać o wojnie, dlatego nie podejmują zbyt często tego tematu i od niego uciekają w rozmowy o codziennych sprawach. Dlaczego? Bo to trudne. Psychika nie wytrzymuje zbyt długo, by o tym myśleć. Mogę powiedzieć, że temat wojny jest coraz mniej popularny”. Podobną obserwacją dzieli się ojciec Oleksandr z Kijowa: „Rozmowy na tematy wojenne w grupie są rzadkie. Jeśli już, to bardziej podczas indywidualnych spotkań. Choć to nie oznacza, że to w młodych ludziach nie siedzi. Oni o tym myślą, przeżywają bardzo mocno całą tę sytuację, zwłaszcza chłopcy i młodzi mężczyźni”. Ojciec Oleksandr zwraca również uwagę na problem budowania trwałych relacji: „Trudniej jest im w czasie wojny planować wspólną przyszłość, myśleć o małżeństwie. Młodzi mężczyźni, przez to, że wiedzą, że w każdej chwili mogą pójść na wojnę, boją się zaryzykować i wejść w trwały związek, mieć dzieci”. Oleksandr regularnie odwiedza też szpital, gdzie leczeni są wojskowi: „Póki wojna się nie skończy nie jestem gotowy na kolejne dziecko” – relacjonuje rozmowę z jednym z pacjentów. „A jeśli coś ze mną się stanie, to jak moja żona poradzi sobie sama z dwoma małymi dziećmi?”.

Pani Swieta wróciła właśnie z krótkiego odpoczynku w Polsce. Była razem z grupą osób z Kijowa, z którymi współpracuje w organizacji pozarządowej. „Moja koleżanka mieszkała przez te dni ze swoim synkiem niedaleko dworca kolejowego. W dzień przejazd pociągu wywoływał w kilkuletnim chłopcu euforię i ciekawość. W nocy – trwogę. Budziły go dźwięki pociągów. Bał się, że to znów atak rakietowy i wybuchy bomb”. Wielu z nas automatycznie kojarzy szum włączających się w publicznych toaletach suszarek do rąk z wyciem syren zapowiadających alarm bombowy. Swieta opowiada, że w urządzonym w okolicach Lwowa ośrodku rehabilitacyjnym musiano je zdemontować, bo mieszkańcy nie dawali sobie rady z tymi dźwiękami. Ojciec Oleksandr niedawno poderwał się w środku nocy, by przenieść się z łóżka w bezpieczniejsze miejsce. Dopiero po chwili, kiedy spojrzał na telefon, zorientował się, że nie ma żadnego ataku. Po prostu coś w klasztorze lub za oknem upadło, wydając dobrze nam znany dźwięk, przypominający wybuch rakiety. „Na początku wojny mogłam skoncentrować się na pracy podczas trwania alarmów. Teraz nie mogę” – mówi Pani Natalia. „Nie przyzwyczailiśmy się do tego. Przeżyliśmy wielką traumę i teraz za każdym razem przeżywamy retraumatyzację”. I dodaje: „Zauważyłam, że boję się wojskowych. Rozumiem, że to nasi żołnierze, że oni za nas walczą, ale to nie przechodzi”. To może pamięć tego, co przeżyliście podczas okupacji Kijowszczyzny? – dopytuję. „Z pewnością. Nie przechodzi, choć nad tym pracuję i wszystko rozumiem, ale kiedy tylko ich widzę, jest we mnie odruch, aby się gdzieś schować”.

„Najbardziej jest mi szkoda dzieci. Teraz już nie płaczą, jak schodzą do schronu, ale trauma zostaje” – opowiada siostra Damiana o swojej posłudze w przedszkolu w Fastowie. „Kiedy modlimy się w szkole z dziećmi, to one dziękują, że mogły przyjść na lekcje. Proszą o pokój. Ojcowie kilkorga z nich zginęli na wojnie, więc dzieci modlą się za swoje mamy o siłę przetrwania. Kto ma kogoś z rodziców na froncie, to modli się, aby codziennie można było z nim porozmawiać” – dodaje siostra Augustyna. „Bywa, że rozpoczyna się lekcja i przychodzi do ciebie dziecko, mówiąc, że nie miało od wczoraj kontaktu z mamą, która jest na froncie. Musisz to dziecko przytulić i pocieszyć”.

Czy mamy już dosyć tej wojny? – pytam moich rozmówców. „Wydaje mi się, że stereotypowo powtarzamy, że społeczeństwo jest zmęczone wojną. Każdy z nas w Ukrainie w jakimś stopniu przeżywa PTSD (zespół stresu pourazowego). Ludzie po prostu żyją w wojnie” – odpowiada Pani Wira. „Każdy już w jakiś sposób podjął decyzję odnośnie do sytuacji, w jakiej się znajduje. Jeśli ludzie wyjeżdżają za granicę, to wiedzą, że jadą na długo lub na zawsze. To świadomy wybór, a nie stan, jaki był na początku wojny, kiedy zupełnie nie wiedzieliśmy, co nas czeka”. Dlatego tak wiele osób zostało w kraju, albo wróciło do Ukrainy w połowie 2022 roku? – dopytuję. „Bo tu jest nasz dom. Nigdy mi do głowy nie przyszło, aby wyjechać z Ukrainy, choć kiedy na początku wojny wojska rosyjskie znajdowały się 13 km. od Fastowa, był to dla mnie moment kryzysowy. Ale on minął i udało się go przezwyciężyć”. Moja rozmówczyni jest administratorem domu dla uchodźców, który dominikańskie Centrum św. Marcina de Porres prowadzi w Fastowie. Na co dzień spotyka osoby, które musiały opuścić swoje domy. „Do końca nie uświadamiamy sobie, co oznacza stać się bezdomnym. To pojęcie jeszcze do niedawna u nas stosowało się przede wszystkim do ludzi żyjących na ulicy lub dotkniętych różnymi zależnościami i poważnymi problemami. Teraz głębokie doświadczenie bezdomności, z całą jego ciemnością i pustką, przeżywa bardzo wiele osób, które straciły swoje domy i nie mają dokąd wrócić. W ludziach, którym pomagamy, jest wielki lęk przed odrzuceniem. Boją się, że nie będą mieli dokąd pójść. Oni są bardzo głęboko samotni i bezdomni. To trudny moment, a my chcemy im pomóc stanąć na nogach o własnych siłach. Wielu z nich boi się patrzeć w przyszłość”.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

dzisiejszy list z Kijowa powstał w przededniu drugiej rocznicy rozpoczęcia pełnoskalowej wojny w Ukrainie, jest nie tylko znacznie dłuższy, ale też nieco inny niż 40 poprzednich, które napisałem przez ostatnie dwa lata. Dziękuję nie tylko moim rozmówcom, którzy szczerze podzielili się swoim doświadczeniem życia w kraju ogarniętym wojną, ale również Siostrom i Braciom w Zakonie Dominikańskim oraz naszym współpracownikom, przyjaciołom i wolontariuszom za wspólną drogę, po której idąc, czasem zmęczeni i niepewni, rozdzielamy radość i ból tego czasu. Jestem głęboko przekonany, że Bóg wybrał każdą i każdego z nas, abyśmy Mu towarzyszyli właśnie w tym czasie i w tym konkretnym miejscu. Nie wątpię również, że Boża opatrzność postawiła obok nas tak wielu dobrych i wrażliwych ludzi, którzy choć mieszkają czasem bardzo daleko od Kijowa i Ukrainy oraz mówią zupełnie innymi językami, są tak blisko nas i tak bardzo nas rozumieją. Dziękuję Rodzinie Dominikańskiej i wszystkim osobom, które się za nas i z nami modlą, pomagają nam, wspierają, a czasem płaczą i weselą się razem z nami.

Z braterskimi pozdrowieniami i nieustanną prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP

Kijów, 20 lutego 2024 roku