Matka, która się skończyła

Zbliża się Dzień Mamy. Bywają matki świętych i błogosławionych, matki święte i błogosławione, ale dziś krótki obrazek o matce zwyczajnej. Matce, która jak wszystkie ziemskie, w końcu odchodzi. Zanim jednak odejdzie, odpowie na list, usiądzie przy stole i napije się kawy z mlekiem, parzonej, potem weźmie wnuka na ręce. To też opowieść o czasie, który jak i matki – ma swój koniec. A gdzieś w tle będzie też i o córkach, które same stają się matkami. Okazuje się, że i wtedy wiele się zmienia. 

 

- Mam taką fotografię. Nie mogę jej od dłuższego czasu odnaleźć, ale proszę posłuchać. Mama trzyma mnie na rękach. Mam może 3,4 lata. Stoimy przed wejściem do kościoła. Obie w białych sukienkach. Zwyczajnych, letnich. Mama się uśmiecha. Ja marszczę nos, pewnie przed słońcem. A, są jeszcze kolczyki mamy. Białe, okrągłe, plastikowe koła – wspomina Małgosia.

 

Dlaczego to zdjęcie jest dla niej tak ważne? To proste. Przez wiele lat Małgosia wpatrywała się w nie w długie, trudne i samotne wieczory, by budować wokół fotografii mit – opowieść o matce, której nie znała, której tak naprawdę nie było, a za którą bardzo mocno tęskniła. 

 

- To znaczy tak, mama fizycznie była. Piekła kurczaka w niedzielne popołudnie i podawała go z mizerią, zmywała podłogę w piątkowe wieczory. A potem... Potem znikała i wracała. W tej nieobecności rósł cały świat moich uczuć: gniew, bezradność, samotność. Moja mama była uzależniona – Małgosia milknie. 

 

Kuli się na chwilę, zapatrzy w siebie i jakby coś strzepując z marynarki lub swetra, kontynuuje: - Ale dziś nie o tym. Miało być o liście. Napisałam go wiele lat po tym, jak zrobiono to zdjęcie. Napisałam go jako osoba dorosła. Wiedziałam wtedy tylko tyle, że abym ja mogła żyć, muszę jej jakoś przebaczyć. Chcę. Więc ten list był tak naprawdę podszyty pewnym egoizmem – Małgosia powoli wyjmuje zamknięte w teczce pliki kartek - wersje robocze.  

 

- Najpierw chciałam ją tym listem skrzywdzić. Zwyczajnie, wrzucić jak do śmietnika to, co było we mnie. Taka jest pierwsza wersja. Potem złość zmieniłam w żal. Ocean żalu i łez. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba tego listu nie jestem w stanie napisać. Najtrudniejsze okazało się jednak na koniec. Chciałam mamie podziękować za coś więcej, niż tylko to, że mnie przyjęła i urodziła. Zaczęłam z tego brudnego oceanu wyłuskiwać chwile i dni. Takie wiesz, zwyczajne. Śmiech latem w ogrodzie. Cała stolnica pierogów na Boże Narodzenie. Jakieś wakacje nad morzem. 

 

Małgosia nie chce, by list czytać, trzymać, przeglądać. Trzeba uszanować. Pisała go prawie pół roku. Normalnie wysłała na poczcie, zakleiła kopertę, nakleiła znaczek. Nie spodziewała się, że otrzyma odpowiedź. Dostała. Najpierw była trochę rozczarowana. Lekka koperta. W środku jedna kartka w kratkę formatu zeszytu. Bała się czytać. Pamięta, że mieszkała wtedy sama, ale i tak czekała, aż miasto zaśnie, by zostać z tym listem w ciszy. Pokazuje i ten list. Z daleka widać drążącą rękę, która go pisała. Co w nim jest? Sześć zdań plus imię, którym tak ładnie zwraca się do córki mama: „Małgosiu” i podpis, który ma ogromne znaczenie: „Mama”. Jest nawet Ps. „Nie mogę pisać”. 

 

- Do dziś uśmiecham się, kiedy czytam jedno ze zdań. Proszę posłuchać: „Pisarką to ja nie jestem”. Potem, po długim czasie, pomyślałam, że pewnie mama była mocno onieśmielona tym elaboratem, który ode mnie dostała. Sama bym była! Poza tym nie mogę sobie przypomnieć, żeby ona mi kiedyś powiedziała: „Kocham Cię”. A w tym liście to jest. Niebiesko na białym. I mam to na zawsze. Mogę sobie nawet do grafologa zanieść, jeśli zwątpię – mówi z uśmiechem Małgosia.

 

Co było dalej? Dalej, to Pan Bóg prowadził je tak, jak chciał. Małgosia wyszła za mąż. Urodziła chłopca. List co prawda nie zamazał niczyjej pamięci, ale jednak coś zmienił. Po latach milczenia pozwolił napić im się kawy we własnym towarzystwie, przyjąć całą masę obiadów zrobionych z myślą o młodej matce karmiącej. List umożliwił wzięcie wnuka na kolana, ale i przymknięcie oka na dawaną maluchowi w ukryciu pierwszą czekoladę. 

 

Ale, dalej, co było mamo dalej? – Małgosia opowiada o tym, jak i jej syn domaga się dalszego ciągu historii o babci. – To mu opowiadam: Pozwoliła ci pogłaskać i wziąć na ręce kota - Luśkę; kupiła mały plastikowy basen i gotowała pyszne pierogi. Przyniosła też skądś huśtawkę. Na początku z przymrużeniem oka patrzyła, jak wszystko wysypujesz z szuflad, ale potem już ją to delikatnie denerwowało. „I dalej, mamo,” Dalej? Hmm. Babcia ciężko zachorowała. Przeszła długie leczenie i odeszła. Jest już w Niebie. 

 

I bywa, że gdy Marysia wypowiada to ostatnie zdanie, to zazwyczaj gdzieś na twarzy pojawia się łza. 

 

- Mój syn wtedy pyta: Mamo, ale dlaczego płaczesz? Odpowiadam, że tęsknię. Tylko ja już nie tęsknię już jedynie za tą kobietą ze zdjęcia, Tęsknię również za tą, którą spotkałam na końcu. I jestem wdzięczna Bogu za tę tęsknotę, bo gdyby nie tamten list, mogłabym tęsknić zupełnie inaczej.

 

Małgosia pożegnała mamę cztery lata po tym, jak wymieniły się listami. Zdążyła dać jej na ostatni Dzień Mamy białe róże w zielonej doniczce, choć przez lata nigdy nie było do końca wiadomo, jak się mają obie zachować w tym czasie.