Nieustanny zachwyt

Duża rodzina jest wyzwaniem. I to niemałym. Więcej jedzenia, więcej prania, więcej prasowania. Generalnie wszystkiego więcej. Ale więcej też zachwytu nad innością i indywidualnością.

Jakiś czas temu rozmawiałam z pewnym księdzem w średnim wieku. To nie był jego najlepszy życiowy czas. Ewidentnie dopadł go kryzys. I kiedy tak rozmawialiśmy o tym, czego obecnie doświadcza, powiedział zdanie, które i mnie dało wiele do myślenia. Podzielił się ze mną refleksją, że gdyby dziś miał podejmować decyzję o wstąpieniu do seminarium, to zapewne na taki krok by się już nie zdecydował. Nie oznacza to, że teraz zrzuci sutannę, trzaśnie drzwiami i odejdzie. Nie ma takich planów. Będzie dalej księdzem, będzie służył ludziom, ale ze świadomością, jak trudna i nieprzewidywalna jest to droga. I jak życie weryfikuje wyniesione z formacji seminaryjnej ideały. Gdyby ktoś mu powiedział, z czym jako księdzu przyjdzie mu się mierzyć w życiu kapłańskim, trzy razy by się zastanowił, czy seminarium to faktycznie najlepsza dla niego droga.

Myślę, że wielu małżonków, szczególnie tych, którym małżeństwa nie wyszły albo którzy małżeństwem z różnych względów się rozczarowali, pewnie nie raz zmagali się z podobną myślą. Może lepiej by było, gdyby na małżeństwo się jednak nie zdecydowali? Może powinni poczekać? Albo posłuchać kogoś, kto ostudziłby ich emocje? Dziś to już pewnie nie ma znaczenia, bo decyzja została podjęta, ale gdyby mieli szansę drugi raz ją podjąć, pewnie byłaby ona już inna. Tak jak w przypadku wspomnianego księdza.

I pewnie podobnie jest z dużą rodziną. Gdyby ktoś trzydzieści lat temu powiedział mi, z czym jej posiadanie się wiąże, to nie wiem, czy znalazłabym w sobie odwagę i determinację, by taką rodzinę tworzyć. Sama mam tylko jednego brata, i to znacznie młodszego, więc połowa mojego dzieciństwa upłynęła mi na byciu jedynaczką. Wokół też nie miałam pozytywnych wzorców dużej rodziny. Te nieliczne, które znałam z sąsiedztwa, zmagały się z biedą i nierzadko alkoholizmem jednego lub obojga rodziców. Dopiero z czasem, już jako dorosła osoba, poznałam inne duże rodziny i przekonałam się, że można żyć w ten sposób i da się to wszystko jakoś poukładać, choć niewątpliwie potrzeba wiele wysiłku i jeszcze większej liczby wyrzeczeń. I trzeba być na to gotowym.

Nie piszę tego wszystkiego, żeby narzekać albo żalić się na trudy związane z życiem w dużej rodzinie. Naiwnością byłoby sądzić, że przez cały czas będzie tylko miło i przyjemnie. Ale też nie ma się czego tak bardzo bać i szybko się zrażać czy zniechęcać. Tak, jest więcej prania, więcej gotowania, więcej naczyń do zmywania, więcej hałasu, więcej kłótni, ale też więcej relacji i miłości. A przede wszystkim jest więcej zachwytu. Bo to, że każde dziecko jest inne, i to bardzo inne, budzi we mnie nieustanny zachwyt.

Ci sami rodzice, te same geny, ten sam sposób wychowania, do pewnego momentu to samo środowisko, to samo podwórko, a i tak każde dziecko jest inne. Jedne nie rozstają się z książkami, inne nawet nie chcą na nie spojrzeć, a zachęcanie do przeczytania lektury to jak orka na ugorze. Jedne uwielbiają matematykę i w mig rozwiązują każde zadanie, inne płaczą na samą myśl, że jakieś w ogóle trzeba rozwiązać. Jedne są obowiązkowe, inne to typowe lekkoduchy mające dość spory dystans choćby do obowiązków szkolnych. Jedne są rozgadane i buzia im się nie zamyka, a z innych, żeby coś wyciągnąć, nieźle trzeba się natrudzić. Do tego relacje, jakie zawiązują między sobą. Ich kłótnie, złośliwości, ale też wzajemna troska o siebie. Każdego dnia dzieje się naprawdę sporo. Bywają momenty, że czuję się tym wszystkim wręcz przytłoczona. Tym i wielką odpowiedzialnością, jaka na mnie jako na mamie spoczywa.

Były takie momenty w moim życiu, szczególnie kiedy dzieci były małe, kiedy luksusem było wyjście bez nich do warzywniaka. Teraz to się już zmienia. Dzieci są coraz starsze, więc i rodzice mają ciut więcej wolności. A ja nieustannie patrzę na nie i się nie mogę nadziwić, jak bardzo się zmieniają, dorośleją i dojrzewają. I jak powoli szykują się do wyfrunięcia z gniazda.