Pielgrzymka Radomska - Dzień 4
Zapraszamy na fotorelację z czwartego dnia pielgrzymki.
Zapraszamy na fotorelację z czwartego dnia pielgrzymki.
21 kwietnia 2024 w niedzielę o godz. 9:00 zostanie odprawiona Msza święta w intencji księdza Michała Olszewskiego, Fundacji Profeto i całej społeczności Profeto.
Zapraszamy, przyjedźcie do Stadnik, do kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, pomódlmy się razem. Czekamy na Was.
Msza święta będzie również transmitowana w Radiu Profeto.
Wspieraj wolne, chrześcijańskie media bez szumu codzienności i bieżącej polityki! Wspieraj dobre Słowo i Muzykę! Pomóż nam przetrwać burzę niesprawiedliwości!
Wolne media to takie, które nie muszą prosić o zgodę na publikację swoich mocodawców, to takie, gdzie pisze się i mówi to, w co się wierzy, tak jak te media zostały zaplanowane. Nasze media, czyli Fundacji Profeto, z całą pewnością są wolne, nieobjęte cenzurą, pozwalające na rozwinięcie się w duchu chrześcijańskim, sercańskim, otwartym na Boga i drugiego człowieka. W naszym radio gramy muzykę, której ze świecą szukać w innych rozgłośniach. Nie jest ona wypełniaczem treści politycznych i reklamowych, ale wartością samą w sobie i komponuje się idealnie z treściami naszych audycji autorskich, poranków, popołudni, audycji ze Słowem. Nasze radio jest grającą amboną od samego początku, prawie 12 lat.
Profeto to nie tylko radio, ale przede wszystkim portal, który jest prawdopodobnie największą amboną Słowa Bożego w Internecie, przynajmniej tym polskim. Codziennie pojawiają się komentarze do Słowa – zarówno pisane, jak i wideo. Oprócz tego są artykuły publicystyczne, które można by określić jako chrześcijański lifestyle, bez polityki, bez bieżących problemów. Nasze media są bezpiecznym przylądkiem, w którym można znaleźć ukojenie i otulenie bez obawy przed jakimkolwiek siłowym przekonywaniem do czegokolwiek.
Jest nadzieja, do świata ją wyślij, twoją cegiełką może być dar modlitwy.
Jeszcze raz o Archipelagu, Wyspach wolnych od przemocy. Prosimy, wysłuchajcie spokojnie. Prosimy także tych, którzy chcieliby w jakikolwiek sposób nas obrażać, żeby się powstrzymali. A tym, którzy, tak jak my, wierzą w ten projekt – bardzo dziękujemy.
Beneficjent to ktoś, kto coś zyskuje, dostaje coś dzięki czyjejś woli. Termin ten pochodzi z dawnych czasów, wywodzi się z łaciny. Beneficium to po polsku dobrodziejstwo. W ostatnich tygodniach słowo to jest przyklejone do księdza Michała Olszewskiego, który jest przedstawiany jako Michał O. – beneficjent Funduszu Sprawiedliwości, a dalej jest, że egzorcysta (czasami, że były) i że wyrzucał demony salcesonem (mimo że nigdy salcesonem nie „wyganiał” żadnego demona). Nieważna jest prawda, nieważne jest to, co rzeczywiście powstaje przy nomen omen ulicy Dobrodzieja w Warszawie. Ważne, że się klika i ważne, że jest o czym pisać.
A gdzie jest prawda? Ktoś mądry kiedyś powiedział, że prawda wcale nie leży pośrodku, tylko dokładnie tam, gdzie leży. Prawda nie jest relatywna, bo takie mogą być tylko okoliczności, konteksty i interpretacje. Prawda jest zawsze prawdą, odpowiadając na zadane dwa tysiące lat temu retoryczne pytanie Piłata. Prawdą jest to, że przy ulicy Dobrodzieja powstaje Archipelag – wyspy wolne od przemocy, innowacyjny, pierwszy w Polsce kompleksowy, całodobowy ośrodek pomocy ofiarom przestępstw różnego rodzaju. Prawdą jest, że buduje go beneficjent funduszu Sprawiedliwości, ale nie ksiądz Michał Olszewski, lecz Fundacja Profeto, której jest prezesem. Beneficjentem jest więc osoba prawna, a nie osoba fizyczna, w dodatku duchowna.
Nowy rok zawsze daje nowe możliwości zrobienia czy zaplanowania czegoś lepiej, dokładniej. Tak byśmy już na starcie nie zrezygnowali ze swoich zamierzeń. A jednak przychodzi czasem taki moment, który demotywuje do wszystkiego.
W naszym domowym ogródku czymś takim jest progresja mojej choroby nowotworowej. Nowy rok miał przynieść ukojenie, regenerację, upragniony spokój i wytchnienie. A stało się inaczej. Znów lęk, niepokój o swoje zdrowie, o nastroje dzieci, a także moje i męża psychiczne zmęczenie. To też pewne rozczarowanie, gdyż trudna chemia, która akurat miała się zaraz skończyć i co ważne przyniosła oczekiwane efekty w walce z przerzutem, niestety nie zwalczyła kolejnego wroga na mojej drodze do zdrowia. Można sobie tylko wyobrazić mój gniew i załamanie. Tym bardziej że udało nam się wyrwać całą rodzinką na upragnione ferie zimowe. A już pierwszego dnia otrzymałam wyniki tomografu z dość jednoznaczną informacją, czym lub kim jest mój „nowy” przeciwnik.
Wydawało mi się, że jestem już w miarę uodporniona na tego typu informacje. Przecież od początku choroby świadoma byłam możliwości wystąpienia kolejnych i kolejnych przerzutów. Jednak za każdym razem jest wbrew pozorom trudniej. Czasami wątpi się we wszystko, co robimy, by wyzdrowieć. Kłócimy się z Panem Bogiem, że dość pokrętnie prowadzi nas przez życie. A z drugiej strony przecież nie chcemy zaprzepaścić tego, co już wypracowaliśmy, czego się nauczyliśmy po drodze. W końcu dostrzegliśmy tyle dobra wokół, sens naszych starań. Jest za co być wdzięcznym. A jednak na nowo trzeba sobie to wszystko jeszcze raz pokazać i udowodnić.
Nie raz już miałam okazję podzielić się naszymi doświadczeniami związanymi ze świętowaniem nie tylko świąt Bożego Narodzenia, ale świąt i wszelkich uroczystości rodzinnych w ogóle. Jak dobrze pamiętam, wyłaniał się z nich obraz, mówiąc bardzo delikatnie, dość trudny. Bo to wbrew całej pięknej i rodzinnej otoczce dość trudne doświadczenie dla rodziców i ich pociech. Fakt faktem z pewnych rzeczy dzieci wyrastają, dojrzewają do pewnych rytuałów, ale i tak największym zagrożeniem dla oczekiwanego spędzenia świątecznego czasu jest ogólne przebodźcowanie. Nie ma świąt doskonałych, a idealne scenariusze rzadko kiedy się sprawdzają. Okazuje się, że dzieci często nie współpracują. I nie jest tak kolorowo jak na sesjach zdjęciowych. Każdy rodzic niestety wcześniej czy później musiał się z tym zmagać. I choć próbujemy przewidzieć skutki nadmiernych emocji, to i tak nie ustrzeżemy się ich. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjąć fakt, że takie coś może mieć miejsce, i zaakceptować, że nie zawsze jest idealnie, ale nasze relacje i reakcje mogą być lepsze, przemyślane, by czuć satysfakcję z dobrze wykorzystanego czasu. Ważne jest również zrozumienie, że każdy członek rodziny może różnić się pod względem oczekiwań i potrzeb w okresie świątecznym. Komunikacja otwarta, zdolność słuchania i elastyczność w podejściu do tradycji mogą pomóc w uniknięciu zbędnych trudnych emocji, a co za tym idzie, nawet konfliktów, niepowodzeń.
Bywa, że nieracjonalne, zaskakujące zachowania pewnych osób między czterdziestką a pięćdziesiątką kwitujemy jednym zdaniem: „To kryzys wieku średniego”. Ma on usprawiedliwić lub wyjaśnić zmianę w ich zachowaniu.
To stwierdzenie słychać często, kiedy ktoś ocenia czyjeś zachowania. Zachowania, których po tej osobie zapewne by się nie spodziewał. Zmiany nierzadko wywracające życie do góry nogami, depresje, bardziej lub mniej racjonalne decyzje postrzegane są właśnie przez pryzmat kryzysu wieku średniego albo w zasadzie jako jego pochodna. Gdyby ów człowiek nie znalazł się w kryzysie, toby się tak nie zachowywał. To jasne. Na szczęście jest na co zrzucić winę czy usprawiedliwić nie zawsze mądre czy racjonalne wybory.
To, że jakaś forma kryzysu dopada nas w średnim wieku, nie ulega wątpliwości. Jakieś życiowe i zawodowe doświadczenie już mamy, dzieci w dużej mierze odchowaliśmy, nierzadko są już jedną nogą (albo obiema, jeśli wyjeżdżają na studia czy do pracy do innego miasta lub za granicę), odzyskujemy więc wolność. Ale pojawiają się inne kwestie – zdrowie zaczyna szwankować, siły już nie te, a i rodzice robią się coraz starsi i wymagają wsparcia, pomocy i opieki. Wielu mierzy się z pytaniami, czy faktycznie są na właściwym miejscu. Czy jeszcze mogą coś zmienić? Nie pomaga też świadomość upływającego czasu i lęk, czy nie dopadnie mnie poważna choroba, czy nie stanę się ciężarem dla bliskich. Nie chodzi teraz o to, żeby usiąść i płakać czy zakryć się gazetą i czekać na koniec świata (jak radził nam na studiach jeden z wykładowców, który dość mocno kryzysu doświadczał). To tylko pozornie jest wyjście. Znacznie bliższe jest mi podejście benedyktyna Anselma Grüna, który półmetek życia, czyli wiek średni, traktuje jako pewne wyzwanie. Pozytywne wyzwanie.
Sezon komunijny za pasem, więc i media zaczynają publikację tekstów podkręcających to szaleństwo. Ten medialny obraz nie ma jednak nic wspólnego z autentycznym przeżywaniem przyjęcia sakramentu.
Połowa kwietnia to dobry czas, żeby ruszyć z publikacją tekstów – nazwijmy je – okołokomunijnych. Sukienki, koszty, restauracje i najważniejsze, czyli prezenty. Dawniej były już kucyki, quady, drony, operacje plastyczne, za moich komunijnych czasów najbogatsi dostawali motorynki, a od kilku lat hitem jest sprzęt elektroniczny, czyli wszelkiej maści laptopy, tablety, smartwatche czy smartfony, albo – ostatnio – sprzęt kuchenny. Nie żartuję, trafiłam na tekst, w którym chrzestna mama żaliła się, że chrześnica, a w zasadzie jej rodzice, z okazji Pierwszej Komunii Świętej zażyczyli sobie… pewien garnek za kilka tysięcy złotych. I podobnych tekstów z każdym dniem w Internecie przybywa, jakby prezenty i ich cena były najistotniejszym elementem związanym z przeżywaniem Pierwszej Komunii Świętej. A jak nie prezenty, to koperta, bo ona także jest jak najbardziej pożądana. Ile włożyć? Tysiąc złotych, dwa czy może jeszcze więcej? Można samemu sprawdzić, jaka kwota w danym roku cieszy się największą popularnością. Popularne portale i o tę wiedzę zadbają. Szkoda tylko, że ta cała prezentowa otoczka bardziej przypomina targowisko próżności niż autentyczną radość z przyjęcia po raz pierwszy Pana Jezusa.
Takie historie są zwykle mało widoczne. Kruche i z pozoru nic nieznaczące. Mało medialne. Średnio się sprzedające. Dziś jednak – pomimo wszystko – właśnie o takiej historii. Niestandardowej, nieklasycznej. A zarazem zupełnie wyjątkowej w swojej normalności.
Warszawa. Ot, dzień jak co dzień. Jeden z takich, podczas których tysiące ludzi przepycha się w wędrówce do pracy. Do biur, sklepów, domów handlowych. Do weekendu jeszcze trochę, nie miejsce i nie pora więc na myślenie o odpoczynku. Trzeba zarobić na chleb. Trzeba gonić.
Duże skrzyżowanie jednych z dwóch głównych ulic aglomeracji. I jak to w tego typu miejscach bywa, mało kto patrzy wokół siebie. Bo nie ma czasu. Bo trzeba pędzić. Zawieźć dziecko do przedszkola. Załatwić sprawę w urzędzie. Odwiedzić rodziców. Zdążyć do pracy.
Gdzieś w pobliżu kwiaciarka ze swego stoiska na rogu właśnie obsługuje klienta. Mężczyzna kupił u niej trzy czerwone róże. Na pobliskim przystanku autobusowym kilkadziesiąt osób wyczekuje z utęsknieniem autobusu. Jest dość chłodno. Kilkunastominutowe stanie w miejscu na mrozie może być rzeczywiście przykre. Światła zmieniają się cyklicznie, przepuszczając co minutę kolejny gigantyczny sznur warczących pojazdów. Są samochody, są motocykle, busy, ciężarówki. Każdy w określonym celu. Jadą. Pędzą. Raz na jakiś czas co bardziej niecierpliwy użyje klaksonu, aby pobudzić do jazdy kierowcę stojącego przed nim, który nie zauważył zmieniającego się na zielone światła. W końcu ruszają wszyscy.
Kończymy powoli trwający od zeszłej niedzieli Tydzień Miłosierdzia. Wyjątkowy czas. Wyjątkowy okres w Kościele. Moment, gdy wszelkie przykłady przebaczania zdają się mieć jakby bardziej podatny grunt. Jakby to nasze serce – zobrazowane przez nasączoną gąbkę czy może zielony i pulchny mech – było w tym czasie jeszcze bardziej wilgotne. Jeszcze bardziej miękkie. A przez to bardziej podatne na tego typu przykłady. Dlatego dziś właśnie jeden z nich.
Historia wydarzyła się naprawdę. W jednej z podwarszawskich miejscowości. Na potrzeby tego tekstu pozwolę sobie jednak na zmianę imion głównych bohaterów.
Byli małżeństwem z dwójką dzieci. Ich synowie uczęszczali już do szkoły. I wtedy wydarzyło się to. Paweł zostawił żonę dla innej. Zostawił rodzinę, zostawił swoją ukochaną, zostawił synów. Poszedł za ułudą miłości. Ziemską wydmuszką. Nie czas i nie pora na ocenianie tego postępku. Bo któż z nas jest lepszy? Jak to powiedział swego czasu abp Fulton Sheen do osadzonych w więzieniu: „Panowie, między nami istnieje jedna wielka różnica. Wy zostaliście schwytani, ja nie. Innymi słowy, wszyscy jesteśmy grzesznikami”.
Dziś przeżywamy tajemnicę zamykającą ziemskie życie Jezusa – Jego wstąpienie do nieba. Jaki jest wymiar historyczny tej tajemnicy, to znaczy, co dziś tak naprawdę wspominamy? I jakie jest znaczenie duchowe, czyli jeszcze inaczej mówiąc, co ta tajemnica oznacza dla Kościoła jako wspólnoty i dla nas?
Fakt historyczny został nam przypomniany ze wszystkimi szczegółami w pierwszym czytaniu z Dziejów Apostolskich, wspomina także o tym św. Paweł w drugim czytaniu, mówiąc: wstąpił ponad wszystkie niebiosa, aby wszystko napełnić. Za czasów Jezusa niebo było jeszcze uważane za tajemniczą i pustą przestrzeń nad ziemią, w której przebywał Bóg. Dzisiaj jednak coraz trudniej przychodzi nam akceptowanie wizji świata złożonego niejako z trzech poziomów: nieba, ziemi, piekła.
Kiedy człowiek dzięki swym urządzeniom, można powiedzieć, poniekąd naruszył przestrzeń nieba, coraz bardziej przekonujemy się, że nie istnieje niebo takie, jakie przez wieki sobie wyobrażaliśmy. Co oznacza więc powiedzieć, że Jezus wstąpił do nieba? Odpowiedź, nawet jeśli nie zwróciliśmy na to uwagi, daje nam Ewangelia – został wzięty do nieba, to znaczy zasiadł po prawicy Boga. Jezus nie wchodzi do jakiegoś miejsca, ale do nowego wymiaru, gdzie nie mają już zastosowania nasze określenia: ponad, pod, z przodu, z tyłu. Zatem wstąpienie do nieba oznacza pójście do Boga, bycie w niebie oznacza bycie obok Boga.
We wspomnieniach pewnej młodej mamy czytamy taką historię: Kilka miesięcy temu nasza szkoła ogłosiła możliwość wyjazdu dla dzieci na tzw. zieloną szkołę. Starszy syn zdecydował się na wyjazd bez chwili zastanowienia, młodszy powiedział, że nie pojedzie, bo tęskniłby za mamą. Dziś, kiedy właśnie kończę pakować starszego syna, przyszedł młodszy i się rozpłakał. Rozpłakał się nie z tego powodu, że nie pojedzie, ale z chęcią by brata nie puścił, bo będzie za nim tęsknił. Dało mi to do myślenia, że mimo iż czasem się kłócą, dokuczają sobie, to tak naprawdę się kochają.
Moi drodzy, jacy my jesteśmy podobni do tych dwóch braci. Czasem się kłócimy, czasem sobie dokuczamy, ale gdy kogoś zabraknie, to tęsknimy. Mamy w sobie pokłady dobra, czasem drzemiące. A czasem jest tak, że oswoiliśmy się z tym, że ktoś jest. Dlatego w tak bardzo zmaterializowanym świecie tak mało potrafimy zachwycać się obecnością osób, które mamy. Zobaczyć w osobie, którą mamy na co dzień, kogoś wyjątkowego.
W Internecie można znaleźć taki obraz przedstawiający matkę z dziurawym ubraniem, ale te dziury w jej ubraniu to łaty na ubraniu dziecka. Owszem, dziś już nikt nie chodzi w połatanych ubraniach, ale to obraz pokazujący nam, że matka potrafi sobie odjąć, by dać swojemu dziecku. A ojciec, ile razy z czegoś zrezygnował z miłości do swoich dzieci? Mógł mieć to czy tamto, ale wolał przeznaczyć jakieś pieniądze, żeby coś kupić dla swoich dzieci.
Brzask słońca wielkanocnego poranka odsłania niespotykaną w historii ludzkości tajemnicę, której pierwszą jaskółką jest pusty grób. W miejscu, w którym jeszcze do niedawna unosił się zapach śmierci i pogrzebu, daje się odczuć wyraźny, choć raczej nieodczuwalny w takich miejscach, zapach życia i nadziei. Potwierdzają to zarówno nasze nozdrza, jak i oczy, które przecieramy ze zdumienia, widząc odsunięty od grobu kamień.
Maria Magdalena jako pierwsza ma odwagę pójść w miejsce, które boli, i dlatego jako pierwsza doznaje zadziwienia nowością, której nie rozumie – myśli, że skoro zabrano kamień, zabrano także z grobu jej Pana. Pusty grób nie od razu wskazuje na zmartwychwstanie Chrystusa, ale będąc niemym świadkiem tego wydarzenia, staje się dla Magdaleny obrazem wartym tysiąca słów, z którym nie chce i nie może pozostać sama.
Swoim odkryciem dzieli się z Piotrem i Janem, którzy od razu biegną do miejsca, gdzie Go złożono. Dopiero teraz okazuje się, że wewnątrz grobu życie nie płynie ludzkim, lecz boskim rytmem, czego dowodem są leżące bez ciała płótna i chusta. Dla umiłowanego ucznia znaki te od razu stanowią doniosły dowód zmartwychwstania Jezusa. Chociaż nie zobaczył jeszcze Zmartwychwstałego, to jednak już teraz w miejscu śmierci dostrzegł rozkwitające życie: „Ujrzał i uwierzył”. Wierzy ten, kto kocha.
Ciało zostało zdjęte z krzyża, złożone do grobu. Kurz opadł, słońce znów wstało, ludzie zajęli się przygotowaniem do Paschy. Świat zdawał się wracać na swoje normalne tory. Wśród uczniów trwała cisza, szok, niedowierzanie, wstyd po ucieczce spod krzyża i próba zrozumienia tego, co tak naprawdę się stało i jak sobie z tym poradzić. Sobota to cisza, to oczekiwanie w nadziei, która przecież, choć w bladej iskierce, musiała się jeszcze tlić, chociaż wszystkie zmysły krzyczały, że to już koniec. Oczy widziały śmierć, uszy słyszały krzyk konania, nogi czuły zmęczenie przebytej drogi, a w głowie trwała galopada myśli i wątpliwości, po co to wszystko było, że to nie może się tak po prostu skończyć.
Wielka Sobota to już przejście, oczekiwanie na to, czy rzeczywiście po zapowiedzianych trzech dniach świątynia zostanie odbudowana, czy rzeczywiście śmierć zostanie pokonana. Część z nich widziała przecież przemienienie na górze Tabor, widzieli znaki i słyszeli głos Boga. Natura ludzka jest jednak podejrzliwa i wątpiąca. Oni też musieli wątpić. Nawet kiedy kobiety powiedziały im, że grób jest pusty, biegli, żeby sprawdzić to na własne oczy, z niedowiarstwa, ale również z ogromnej ciekawości i chęci zaspokojenia swojej wiary i nadziei.