Podwórczaki

Dziwne, że zabawa ta trwa przez pokolenia. Otworzyłam okno w moim M, mieszczącym się na parterze. Podsunęłam krzesło i łapię ciut słońca. Dzieciaki biegają w tempie zatrważającym, a we mnie myśl, skąd one mają tyle energii? Czekam..., na co?, na nich..., mamy taki mały ciastowy rytuał. Raz na tydzień szykuję im ciasto, tudzież inne smakołyki. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego? No właśnie, zanim mój piekarnik zaczął piec dla innych, też się zastanawiałam. Codziennie mijamy ludzi dużych i małych. Ja mimo to, że ich mijam, mam tych właśnie małych pod oknem.

Zanim zaczęłam piec ciasto, myślałam o tym, czym jest pomoc. Gdzie jest jej początek i gdzie jej mądrość? Jak pomagać, aby nie poniżyć, nie urazić, nie zasypać stertą niepotrzebności. Najpierw doszłam do tego, że pomoc to zwyczajne bycie obok. Przecież nie wszystkim potrzeba chleba, koca, mieszkania. Większość z nas potrzebuje obecności drugiego człowieka. Jak doszłam do tych nader oczywistych wniosków, postanowiłam swój czubek nosa wydłużyć znacznie. Zobaczyłam "moje podwórkowe" maluchy. Piekę dla niech ciasto, nie oceniając tych, którzy na nich w domach czekają. Pomoc to nie ocena, pomoc to bycie obok. Moje podwórczaki mają rożne domy. Rodzice jednych pracują, mają zwyczajne codzienne troski, nie mają nałogów i kochają swoje szkraby. Dla innych dzieci są spełnianiem ich ambicji, jeszcze inni prawie nie wiedzą, że je mają... Nie oceniam, nie wolno mi. Dziś jestem w miejscu dobrym, ale gdzie będę jutro i jakie decyzje podejmę, to niewiadoma. Proszę tylko Boga, żebym wybierała dobrze.

Zauważyłam, że jeden z chłopców ma za małe buty. Kuśtykał, zatrzymywał się, coś tam wiecznie poprawiał. To był moment, kiedy pomyślałam, że ciasto nie wystarczy. Ponieważ nie brak mi cywilnej odwagi, zebrałam się, aby do jednych zamkniętych drzwi zapukać. Nie zdążyłam...,ktoś zapukał do mnie. Przed drzwiami stała mama małych szkrabów. Młoda kobieta, przerażona, wpatrzona w podłogę, weszła do środka, nie pytała o nic; zrobiłam i Jej i sobie herbatę. Wypiłyśmy bez słowa, wyszła. To było nasze pierwsze spotkanie. Wiedziałam, że przyjdzie, czekałam. Przyszła, nie prosiła o pieniądze, o jedzenie, poprosiła o książki dla dzieci.

 Pomyślałam," matko, książki"..., a pieniądze, wszak w moim portfelu przeciąg. No nic, trzeba było zebrać myśli. Najpierw postanowiłam pójść do domu moich podwórczaków. Pomoc potrzebna, ale mądra, taka, co nie zabierze szansy na zmianę dla rodziców. Poszłam. Dom zwyczajny, na kuchence zupa grzybowa, pachniało. Czysto, schludnie, ale bardzo ubogo. Posiedziałam, zjadłam zupę, wychodząc, rzuciłam okiem dookoła. Wiedziałam, że potrzeba im wszystkiego. Wróciłam do mojego zadbanego M. Telefon w rękę i ....

 Za tydzień były książki, buty, kurtki zimowe. Proszki do prania i jedzenie. Mało w nas empatii, ale dobra dużo! - przecież jesteśmy dziećmi jednego Boga. Nikt nie odmówił mi pomocy. Numer po numerze wybierałam, a za każdym z nich stał konkretny człowiek. Jeden zorganizował pieniądze na książki , drugi buty i tak po kolei. Wiem, że nie na tym koniec. Pomoc to nie jednorazowy wyskok. Są rodziny, są ludzie, którzy nigdy nie będą potrafili sami sobie poradzić. Po prostu tak jest, mimo naszych wysiłków pchania ich na doszkalania, kursy, oni nie zmienią swojej mentalności. Nie oceniajmy ich, bądźmy obok. Chodzę co jakiś czas do szkoły dowiadywać się, jak radzą sobie podwórczaki. Radzą sobie dobrze. Czuwam, podpatruję, nie ładuję się na siłę, stoję obok.

Siedzę w moim M. W bramie obok mieszka starsza pani, która codziennie w oknie wyczekuje człowieka. Raz w miesiącu przychodzi do niej Ksiądz z Panem Jezusem. Żegnając Go z okna, zareagowała uśmiechem, uśmiecha się raz w miesiącu. Mam w sobie odwagę, chcę, żeby uśmiechała się częściej. Zapukam...