Polsko-włoska opowieść o męskiej przyjaźni. I męczeństwie

O tej historii bardzo długo nic nie wiedziałem. Ta opowieść przez wiele lat była dla mnie jakby zakamuflowana. Ukryta. To zadziwiające i zawstydzające zarazem. Wszak to dzieje pierwszych męczenników zamordowanych na naszych ziemiach.

Warto znać ich imiona. A przynajmniej mieć świadomość, że tacy żyli. Równo 1020 lat temu. Chodzili po tej samej co my ziemi. Na prawym brzegu Obry w pobliżu ujścia do Warty. Z zapałem głosząc Słowo. Żyjąc dla Boga. I dla ludzi, których Ten im przeznaczył.

To historia z pozoru zupełnie zwyczajna. Gdy jednak wejdziemy w nią bardziej, gdy uruchomimy naszą wyobraźnię, staje się niczym baśń. Legenda, która jednak faktycznie miała miejsce. Spróbujmy zatem…

Jest rok 1002. Na dwór króla Bolesława Chrobrego trafiają dwaj pustelnicy. W dodatku niepolskiego pochodzenia. To Włosi. Młodszy, mający już na karku nieco ponad trzydziestkę, Benedykt i starszy o 30 lat od niego Jan. Oddani sobie przyjaciele. Wierni druhowie. Jan posługiwał kiedyś w benedyktyńskich klasztorze na Monte Cassino. Teraz wraz z Benedyktem opuścili słoneczną Italię, by móc zamieszkać w egzotycznej dla nich rzeczywistości. Kraju „zimnej północy”. Kraju za wielką puszczą. Za rzekami. 

Osiedlili się we wsi Święty Wojciech. Dziś na niektórych mapach takiej wsi już nie znajdziecie. Co nie znaczy, że zupełnie zniknęła. Nic z tych rzeczy. Nadal jest. Nieopodal Międzyrzecza w województwie lubuskim. Cześć nadal nazywa ją Święty Wojciech. Część po prostu: Wojciechowo.

Do gorliwych mnichów wkrótce dołącza dwóch pobożnych mężczyzn. Historycy szacują, że mogli być nawet książętami. To rodzeni bracia: Mateusz i Izaak. Niedługo dołączy do nich także trzeci: kucharz Krystyn. Teraz będą już w komplecie.

Mnisi udają się do okolicznych mieszkańców, głosząc im Dobrą Nowinę. Włoscy ojcowie są na tyle zaangażowani, że wkrótce zaczynają posługiwać się płynnie językiem polskim. To prawdziwy ewenement jak na te czasy. Siłą rzeczy przy takim oddaniu i zaangażowaniu mnisi stają się dla okolicznych chłopów niczym ich właśni bracia. Są „swoi”. 

Po roku posługiwania przychodzi jednak trudniejszy moment. Jesienią 1003 roku mnisi wypuszczają jednego ze swoich na dłuższą misję. Ten długo nie wraca. Możemy się dziś tylko wczuć w atmosferę październikowych nocy, gdy grzejąc się przy ogniskach, przy coraz krótszych i chłodniejszych dniach, pustelnicy rozmawiali półszeptem o tym, co się mogło stać z ich przyjacielem. Snują domysły, martwią się. Niepokoją. Ale też oddają wszystko Bogu.

Nocą z 10 na 11 listopada, gdy być może toczą kolejne rozmowy o zaginionym, ich pustelnia zostaje napadnięta przez zbójów. Ci szukają prawdopodobnie srebrnych monet ofiarowanych na misję przez króla. Rozpoczynają prawdziwą rzeź.

Wpierw od ciosu miecza ginie najstarszy: włoski pustelnik Jan jako pierwszy zasila niebiański orszak świętych. Po nim nadchodzi pora na jego rodaka Benedykta. Polacy są w tym czasie w swoich celach klasztornych. Jako pierwszy z nich zginie Izaak. Jego brat Mateusz próbuje się jeszcze ratować. Wybiega z celi i kieruje się w stronę kościoła. Zbójnicy dosięgają go oszczepami. Przebijają na wylot. Ostatni ostaje się dzielny Krystyn. Jako gotujący mieszkał oddzielnie od współbraci. 

To kolejny bohater. Widział przecież wszystko, co przed chwilą się wydarzyło. Widział śmierć ukochanych towarzyszy. Słyszał złowrogie krzyki i jęki zabijanych. Podejrzewał koniec także swojej historii. Jednak pomimo to zaczyna sam bronić klasztoru. Tej nocy śmierć dosięgnie także jego.

Taki jest finał tej historia. Na pozór zwykłej, choć nieprawdopodobnej zarazem. Historii dwójki Włochów i trójki Polaków. Pierwszych męczenników zamordowanych na naszych ziemiach. Ludzi zaangażowanych. Ludzi, którzy są już w niebie. Ludzi, którzy dali się ofiarować za innych. Którzy rzeczywiście wierzyli w niebo. I byli na nie gotowi. Także tamtej nocy.