Powtórka z rozrywki

Nowy rok zawsze daje nowe możliwości zrobienia czy zaplanowania czegoś lepiej, dokładniej. Tak byśmy już na starcie nie zrezygnowali ze swoich zamierzeń. A jednak przychodzi czasem taki moment, który demotywuje do wszystkiego.

W naszym domowym ogródku czymś takim jest progresja mojej choroby nowotworowej. Nowy rok miał przynieść ukojenie, regenerację, upragniony spokój i wytchnienie. A stało się inaczej. Znów lęk, niepokój o swoje zdrowie, o nastroje dzieci, a także moje i męża psychiczne zmęczenie. To też pewne rozczarowanie, gdyż trudna chemia, która akurat miała się zaraz skończyć i co ważne przyniosła oczekiwane efekty w walce z przerzutem, niestety nie zwalczyła kolejnego wroga na mojej drodze do zdrowia. Można sobie tylko wyobrazić mój gniew i załamanie. Tym bardziej że udało nam się wyrwać całą rodzinką na upragnione ferie zimowe. A już pierwszego dnia otrzymałam wyniki tomografu z dość jednoznaczną informacją, czym lub kim jest mój „nowy” przeciwnik.

Wydawało mi się, że jestem już w miarę uodporniona na tego typu informacje. Przecież od początku choroby świadoma byłam możliwości wystąpienia kolejnych i kolejnych przerzutów. Jednak za każdym razem jest wbrew pozorom trudniej. Czasami wątpi się we wszystko, co robimy, by wyzdrowieć. Kłócimy się z Panem Bogiem, że dość pokrętnie prowadzi nas przez życie. A z drugiej strony przecież nie chcemy zaprzepaścić tego, co już wypracowaliśmy, czego się nauczyliśmy po drodze. W końcu dostrzegliśmy tyle dobra wokół, sens naszych starań. Jest za co być wdzięcznym. A jednak na nowo trzeba sobie to wszystko jeszcze raz pokazać i udowodnić.

Do tego wszystkiego jest nasze przyziemne i zwyczajne życie. Ono i tak przez chorobę nowotworową zostało kompletnie przeorganizowane. W pierwszym momencie po diagnozie pojawiła się naturalna potrzeba chronienia dzieci przed tym, co trudne i bolesne. Nie łudźmy się, dzieci doskonale odczytują nasze emocje i wyczuwają, że coś się zmienia. Bałam się im powiedzieć, że czeka nas znowu powtórka wszystkich działań związanych z leczeniem, wyjazdami do szpitala, reorganizacją dnia codziennego. Tym bardziej że ostatnie chemie dość mocno mnie wymęczyły. Nie miałam ani siły, ani chęci, by się z dziećmi bawić, poczytać im książki, pospacerować czy nawet pooglądać bajki. Syn niejednokrotnie wraca w rozmowie do mojej choroby, nie rozumie, dlaczego coś, co ma pomóc, jednocześnie tak mnie osłabia. Niezadowolony z tego faktu często się buntował, a wieczorami trudniej było nam rozstać się przed snem.

Nie tylko im brakowało wspólnie spędzanego czasu. Z jednej strony nasze dzieci cieszyły się z wizyt u dziadków czy przygód z naszym rodzeństwem. A my jesteśmy w stu procentach o nie spokojni, kiedy zostawiamy je rodzicom i naszemu rodzeństwu pod opieką. Niemniej w pewnym momencie staliśmy się tylko współlokatorami w domu, którzy się tylko mijają w przedpokoju, wymieniają uprzejmości, uściski i tyle. Chciałam wrócić w pełni do bycia mamą, a nie tylko w tych tygodniach, kiedy nie było wlewów. Wiem, że w czasie trwania choroby niełatwo sobie samemu odpuszczać, prosić o pomoc, a nawet ją przyjmować. Dlatego moje zniecierpliwienie końca cyklu chemii tak bardzo mnie zmęczyło. A kolejny przerzut i nowy plan działania mocno rozczarował i przybił.

Od początku choroby starałam się myśleć i działać zadaniowo. Każdą konieczną wizytę w szpitalu, operację, badanie czy wlew odhaczałam sobie w kalendarzu, coraz bardziej wyczekując końca tej niepewności, strachu i niekomfortowej sytuacji. Mocno wierzę, że ten mój osobisty krzyż wyjdzie mi na dobre. Już zauważam tego efekty. Niemniej każdy „upadek” podczas leczenia, jak przerzut, odraczanie leczenia, a nawet śmierć towarzyszki w niedoli, mocno podkopują tę moją pewność w zwycięstwo, jakiekolwiek miałoby ono być. Najtrudniej mi niestety uznać, że nowotwór nie jest czymś chwilowym, że można owszem skutecznie go wyleczyć, jednak już na całe życie odciska on swoje piętno.

Czasami w ferworze walki zapominam o tym, że konsekwencje mojej choroby będą ze mną już na zawsze. Wciąż łudzę się, że wyleczę to, co akurat mi dolega, i wrócę do dawnego życia. I bardzo złości mnie, kiedy ten mój prosty plan zostaje brutalnie zmieniony. Jakbym sama przed sobą próbowała ukryć prawdę albo wmówić sobie, że jest inaczej. Dopiero ostatnie konsylium uświadomiło mi, że naprawdę żyję z chorobą przewlekłą, ale że można z nią żyć, że są sposoby na jej leczenie, że są ludzie, którzy mi w tym pomogą. Z początku nie chciałam tego przyjąć, budziło to we mnie ogromny sprzeciw, że wcale to nie jest życie, które może dać mi szczęście, spełnienie. I w końcu trafiłam na ciekawy dokument o pacjentach będących już w hospicjum. Pacjenci, a także pracownicy hospicjum powiedzieli coś bardzo ważnego i prawdziwego zarazem. Kiedy trudno jest nam zaakceptować coś, co nas dręczy, unieszczęśliwia, niweczy nasze plany, warto to coś poznać i się z tym oswoić. I faktycznie tak jest. Pewnie nigdy nie będę w pełni umiała przyjąć mojej choroby i wszystkiego, co ze sobą niesie, ale każdy jej etap w pewien sposób już znam, wiem, co sprawia mi największą trudność, uczę się niwelować to, co sprawia mi największy ból, czy to fizyczny, czy psychiczny. Owszem, to nie przychodzi od razu, ale chcę wierzyć, że się z tym wszystkim naprawdę oswoję.