Próba krzyża

Piątek, Najśw. Maryi Panny Bolesnej (15 września), rok I, J 19,25-27

Smutny jest obraz z dzisiejszej ewangelii. Golgota, krzyż, cierpienie, męka… Ale jeszcze smutniejszy obraz osób towarzyszących Jezusowi – kilka kobiet i uczeń, „którego Jezus miłował”. Dlaczego tylko kilka osób jest w tej jakże trudnej chwili z ziemskiego życia Jezusa? Gdzie się podziały wszystkie te tłumy, które chciały wręcz zadreptać Jezusa, chciały się z Nim spotkać? Gdzie są te tysiące osób w cudowny sposób nakarmione? Dziesiątki, a może i setki uzdrowionych? Gdzie oni wszyscy się podziali? A Apostołowie? Dopiero poprzedniego dnia siedzieli razem z Nim przy stole, zapewniali o swojej wierności, miłości… Przyszła chwila próby i pouciekali jak przestraszone dzieci z placu zabaw. Zostali najwierniejsi – matka, kobiety współczujące i jeden uczeń.

Niestety takie obrazy i dzisiaj się pojawiają. Pamiętam pewien pogrzeb. Uroczystości miały rozpocząć się o godz. 12.30. Pół godziny wcześniej (wg zwyczaju) pracownicy zakładu pogrzebowego wprowadzali katafalk z trumną do kaplicy. I tak było tym razem. Jednak poza mną, czterema pracownikami zakładu oraz zmarłym nie było nikogo. Kiedy pracownicy z firmy pogrzebowej „zrobili swoje”, wyszli z kaplicy. Po kilku minutach samotnej modlitwy pojawiła się jedna kobieta. To już było nas dwoje i zmarły. Minęło kolejnych kilkanaście minut i pojawiło się kilka osób. Zajęły miejsce w ławkach. Jednak nie wszyscy. Dwie z kobiety (prawdopodobnie z rodziny bądź znajomych zmarłego) stanęły niby nic w kaplicy, jedna tyłem do Najświętszego Sakramentu i ustawionej trumny ze zmarłym, a druga naprzeciw niej. Jak gdyby nic zaczęły w kaplicy toczyć żywe rozmowy. Pomyślałem: może za chwilę opamiętają się i przestaną. Minęła chwila, a one ciągle dyskutują. Popatrzyłem na kilka osób modlących się w kaplicy, ale one nie reagowały na karygodne zachowanie owych pań. Zatem wstałem z konfesjonału i sam poprosiłem owe niewiasty, aby opuściły kaplicę i poza nią prowadziły dysputy. 

Smutne są te obrazy. Pod krzyżem Jezusa też byli i tacy, którzy w ogóle nie przejmowali się bólem, cierpieniem, zbliżającą się śmiercią. Zimne serca, które nie potrafiły już współczuć. Ale są i tacy na szczęście, którzy wiedzą jak się zachować. Matczyne rozdarte z bólu serce, przyjaciele… Patrząc na Jezusa, towarzyszyły Mu nie tylko w radosnych momentach w życiu, ale też w tych ostatnich minutach. Nie pouciekali. Trwali aż do końca. I to właśnie tuż przed swoją śmiercią, Jezus ciągle troszczy się o innych: „Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja…”. Zapomina o własnym bólu, a chce szczęścia tych, których prawdziwie ukochał. W powyższych słowach Jezus nie tylko zlecił Janowi opiekę nad swoją matką,  ale w jego osobie dał ludzkości Maryję za duchową matkę. Maryja staje się matką całego Kościoła. 

Prawdziwa miłość nigdy nie gaśnie. Miłość Maryi do Jezusa nigdy nie zgasła. Nawet w momencie, w którym po ludzku już nic nie można zrobić. Ona jest, bo wie, że nie można opuścić Syna. Maryja staje się dla każdego wierzącego wzorem trwania przy krzyżu Jezusa. To ona pokazuje, że prawdziwie kochać, to trwać i cieszyć się w chwilach radosnych, ale to także umieć zapłakać wraz ze smutnymi. 

Umiłowany uczeń wziął natychmiast Maryję do siebie. Ta postawa jest symboliczna. Uczeń zabiera Ją do swego domu, przyjmuje Ją. W życiu chrześcijanina też nie może zabraknąć Maryi. Trzeba mieć Ją zawsze przy sobie, obok siebie. Maryja wraz z towarzyszami uczy nas także jeszcze jednej ważnej postawy: wpatrywania się w krzyż Jezusa. Wielu nie chce widzieć krzyża, chce go zamknąć w ciemnych pomieszczeniach. Maryja nie odrywa wzroku od Syna. To niezwykła rada dla tych wszystkich, którzy może pobłądzili w życiu i stracili z horyzontu krzyż. Widząc krzyż i Miłość, która na nim spoczęła, łatwiej będzie znosić rozmaite doświadczenia życiowe. Człowiek sam będzie starał się żyć miłością, której uczy Jezus.