Przez dwie godziny byliśmy święci

Zawsze fascynował mnie temat rekonstrukcji historycznych, w których granica między graniem - odtwarzaniem roli, a byciem – wchodzeniem w postać, jest cieniutka i przezroczysta. I właściwie nigdy do końca nie wiadomo: czy lepiej jest zagrać daną postać, czy stać się nią; choćby na chwilę.

Ostatnio przez dwie godziny byłam Maryją. Nie, nie zagrałam Maryi. Aby ją zagrać, musiałabym mieć jakąś rolę, scenariusz, ba – nawet próbę. Musiałabym mieć coś do opowiedzenia. Mnie poproszono, bym przez dwie godziny była Maryją, a moja rodzina – świętą rodziną.

Od początku. 6 stycznia 2016 roku już po raz drugi ulicami mojego miasta przeszedł Orszak Trzech Króli. Te największe uliczne jasełka pewnie w wielu z ponad 400 miast wyglądają podobnie. Wśród supermarketów i osiedlowych podwórek oglądamy Herodów, walczących Aniołów z diabłami, uciekających na osiołkach, by na końcu, za trzema królami, pokłonić się Dzieciątku, ukrytemu gdzieś na głównej scenie. 

W tym roku owym Dzieciątkiem został nasz syn, a świętą rodziną – my. Uczciwie - nie bardzo chcieliśmy. Nie czuliśmy klimatu błękitnych szat i zwiewnych peleryn. Zresztą, nawet historycznie wiadomo, że Józef i Maryja byli młodzi. My jako starsi „dorośli” nie chcieliśmy się wygłupiać. Poza tym jesteśmy zwykli, standardowe 2+2. Zgodziliśmy się być rodziną w rezerwie. Pierwsza rodzina: on szanowany lekarz, ona nauczyciel, troje dzieci. Drugą rodzina: wzrastają w parafialnej wspólnocie. Trzecia: młodzi, pełni energii i entuzjazmu, zaangażowani w wiele dobrych dzieł. I tego dnia każda z tych rodzin miała „coś”. Stało się więc, że zwyczajną rodziną została rodzina zwyczajna. Ona: obecnie mama na czymś, co nazywa się urlopem rodzicielskim, on pracownik w korporacji, dwóch synów, kiedyś we wspólnocie, dziś szukają własnych dróg duchowego wzrostu. 

Dostaliśmy stroje, scenariusz do wglądu na dzień przed orszakiem i tak staliśmy się świętą rodziną.

Siedzimy zatem na scenie. Właściwie ja siedzę. Obok mnie stoi Józef, któremu w końcu udało się wyjść z domu, po tym jak dwukrotnie rozerwał szatę o klamkę. W śpiworze, w żłobie, Jezus. Widać małą głowę w wełnianej białej czapce z ogromnym pomponem. Obok niego Pasterz. Lat prawie cztery. Zjadł już wszystkie gumy rozpuszczalne przygotowane na sytuacje kryzysowe. Na szczęście na razie rozpłakał się raz – na próbie chórku, który nas zasłonił: Mamo, przecież nie będzie nas widać! Oto i święta rodzina, bez roli -  po prostu jesteśmy. Słychać rżenie koni. Na pustym placu pojawiają się trzej królowie, a za nimi poprzebierane tłumy dzieci i niepoprzebierane, a szkoda, tłumy rodziców i dziadków. 

Jezus faktycznie śpi, ale podejmuję szybką decyzję i wyciągam go ze śpiworka. Jestem zaskoczona. Wielka radość tłumów. Błyskają flesze aparatów. Pasterz czuje, że dzieje się coś dobrego, więc z najlepszym ze swoich scenicznych uśmiechów, przytula się do Jezusa i dopytuje sprytnie: czy  pasterz to też święta rodzina? Oczywiście! 

Dorośli mężczyźni podchodzą do nas i klękają przed nami. Tłum zachęcony przez wodzireja klęka na placu. Wszystko to dzieje się przed tym Jezusem z wielkim wełnianym pomponem... Jestem wzruszona. Nie mam nic do powiedzenia. Czuję, jak milknę w sobie i ogarnia mnie jakiś dziwny rodzaj pokory przed cudem życia mojego syna, a właściwie moich dwóch synów. (Pasterz tak głośno śpiewa kolędę, że nie sposób o nim zapomnieć.)

Tyle razy śpiewamy i mówimy o tym, że Jezus urodził się w stajni, na sianie, że na nikim już to chyba nie robi najmniejszego wrażenia. Jednak z moją „nieświętą rodziną” tego dnia, przez te dwie godziny przemarzliśmy jak nigdy. Temperatura kręciła się koło zera. Wybiegając z domu, zapomnieliśmy o rękawiczkach. Pasterza i Jezusa pozawijaliśmy szczelnie. Dosłownie siedziałam na sianie, w które co chwila się zapadałam. Było faktycznie zimno. Błoto. Przemarzły nam nogi. Herbata nie pomogła. Chcieliśmy już do domu. Maryja z Józefem uciekali, ukrywali się, warunki były surowe. Musiało im być też zimno, niewygodnie. Może byli głodni i spragnieni? Może Jezus wrzeszczał, bo mu było zimno? 

Może... Jednak z tego dnia, kiedy my – „nieświęta” rodzina przez  dwie godziny, jesteśmy świętą, zapamiętam jedno: radość. Dzika radość tłumu na widok małego uroczego dziecka, które dla tych, co tu przyszli, jest po prostu Jezuskiem. Dostojną radość królów, którzy uśmiechają się od ucha do ucha, gdy zginają kolana i ta najpiękniejsza radość – radość dzieci, które z tak ogromną wiarą, nadzieją, ufnością, pokazują rodzicom palcami: To On!