Słowo o Słowie, czyli słów kilka do niedzielnej Ewangelii (12)

II Niedziela Adwentu

Łk 3, 1-6 Jan Chrzciciel przygotuje drogę Panu

Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni.

Obchodził więc całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza:
«Głos wołającego na pustyni:
Przygotujcie drogę Panu,
prostujcie ścieżki dla Niego;
każda dolina niech będzie wypełniona,
każda góra i pagórek zrównane,
drogi kręte niech się staną prostymi,
a wyboiste drogami gładkimi.
I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże».

-----

Ponad rok temu wyszedłem z miasta..., z Kostrzyna nad Odrą, i poszedłem w kierunku woodstockowych pól… Nie było tam jeszcze wielu ludzi, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że już za parę dni, to miejsce stanie się gwarne i głośne… I tak się stało! Gdy po kilku dniach tam wróciłem, zobaczyłem nieprzeliczone rzesze ludzi, ubranych w najprzeróżniejsze stroje, roześmianych i wesołych… Szedłem dalej… Sto, dwieście metrów… Szukałem kogoś wyjątkowego, oryginalnego, szukałem skały, o którą mogłyby się rozbijać morskie fale…, kogoś prostego, szczerego, do którego ludzie lgnęliby jak pszczoła do plastra miodu!

Idę dalej, jestem już w samym centrum Woodstocku… Próbuję przyjrzeć się ludziom, dlatego podchodzę bliżej… W końcu w swym sercu krzyczę: eureka! Znalazłem! Znalazłem tego, którego szukałem. Wysoki jak dąb mężczyzna, którego autentyczność przyciągała wielu. W jednym momencie zamieniam się w bacznego obserwatora… Zdumiewa mnie jego prostota, naturalność, wiara w to, co mówi, w to, co głosi… Wydaje się być kimś więcej, aniżeli tylko zwykłym człowiekiem. Gdy jedni ludzie odchodzą, przychodzą następni… On ciągle ma wokół siebie ludzi, którzy chcą go słuchać i z nim rozmawiać… Jak później się okazało, to był Andrzej, diakon z Częstochowy.

To, co przed chwilą usłyszeliście nie jest bajką, to autentyczna historia, którą przeżyłem podczas ubiegłorocznych wakacji. Chciałbym, aby ona posłużyła nam dzisiaj za obraz do Markowego i Janowego opisu Ewangelii o heroldzie Dobrej Nowiny, o zwiastującej Jezusa i głośno wołającej o Nim tubie, o Janie Chrzcicielu, człowieku, o którym Chrystus powiedział, że pośród narodzonych z niewiasty, nie ma większego od niego. Co to za człowiek, że ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jeruzalem…?!

Wpierw, chciałbym Wam jednak ukazać pewien paradoks związany z życiem św. Jana. Zadziwia mnie to, że swój „produkt”, którym jest Dobra Nowina o przychodzącym Mesjaszu, co więcej, nawet już obecnym pośród swego ludu, sprzedaje na pustyni, miejscu odludnym, miejscu trudno dostępnym. Przecież dziś, jeżeli chcemy coś sprzedać, sprawić, by ludzi to zainteresowało, to udajemy się na rynek, skrzyżowanie głównych ulic miast. Szukamy miejsca, w którym moglibyśmy być zauważeni. A Jan Chrzciciel, jakby na opak. Było już o tym w zeszłym tygodniu...

Dlaczego? Pewnie już wiecie... Ano dlatego, że On sam w sobie odkrył niezwykłe bogactwo, dla którego ludzie zaczęli do niego przychodzić, bogactwo, które nie potrzebuje telewizyjnej reklamy, czy wykupionego miejsca w gazecie… Janowi to nie było potrzebne, ponieważ on wiedział, co chce powiedzieć! Co więcej, wierzył w to, co głosił i był przekonany, że prawda jego przepowiadania jest wystarczającą dźwignią handlu! A więc, po pierwsze – wiara.

Ale to przecież nie wszystko… Gdy byłem mały, wychodziłem na spacery, by móc obserwować kołyszące się na wietrze trzciny. Te zaś pochylały się z każdym jego powiewem, raz w jedną, raz w drugą stronę. Bawiło mnie to…, bawiło mnie to, że wiatr i trzciny dobrze się bawią… Ale w realu jest inaczej! Tym czymś, co przyciągało ludzi do Jana było to, że nie był chwiejącą się na wietrze trzciną! Bo trzcina, jak mówi Grzegorz Wielki, jeden z ojców Kościoła, wyraża człowieka niestałego, który czyni to, co zewnętrzne środowisko mu zaproponuje. Jeśli dozna pochwał, będzie się wynosił. Jeśli dozna zniewagi, będzie rozgoryczony i zagniewany. A Jan? On nie był rozchwianą na wietrze trzciną… Ani pięknie ozdobione słowa nie czyniły go łaskawym, ani w zniewagach, nie był złośliwy.

Podobnie przywołany przeze mnie na samym początku Andrzej. Niósł na ramionach Jezusową Ewangelię, która pomagała mu opanować zdenerwowanie, lęk, chęć odwetu za nieczyste zagrania swoich rozmówców… Rozpoczynał rozmowę, łagodnie, ale konkretnie… Akceptował i słuchał wszystkich, którzy chcieli zabrać głos… A wysłuchawszy, konfrontował ich z tą jedyną Prawdą, której na woodstockowych polach, użyczał swego głosu. A więc, po drugie – twarda prawda Ewangelii.

I jeszcze jedno… To, że oryginalność Jana, wcale nie polegała na jego zewnętrznym wyglądzie, na tym, że był przepasany skórzanym pasem, nosił odzienie z sierści wielbłądziej, żywił się szarańczą i miodem leśnym… to już wiemy… Owszem, to na jakiś czas mogło przyciągnąć do niego ludzi …, ale na krótko! A może tym czymś, co przyciągało do niego, były sandały? A konkretnie to, co Jan Chrzciciel o tych sandałach mówił: „Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała”.

Mnie osobiście fascynują biblijne sandały. Gdy pomyślę sobie o miejscach, w których pojawiają się one w Piśmie Świętym, to w pierwszym rzędzie widzę Bożą Górę Horeb i płynące z Gorejącego Krzewu słowa: „Zdejmij sandały, bo ziemia, na której stoisz jest ziemią świętą”. Gdy stykam się z sandałami, myślę o świętości Boga, ale bardziej jeszcze o pokorze człowieka, o jego niemocy, grzeszności i małości wobec Świętego świętych…

I Jan potrafił w tych sandałach znaleźć wielką wartość. On sam robił tyle, ile mógł, chrzcił w rzece Jordan, wzywał do nawrócenia, użyczał swego głosu, ale nieustannie powtarzał: „przyjdzie mocniejszy ode mnie, który będzie chrzcił Duchem Świętym”. To nie jest moje dzieło! To jest Jego dzieło…, bo „nie moc, nie siła, lecz Duch dokończy dzieła”. Takie było hasło tegorocznego Przystanku Jezus, pod którego sztandarem wspólnie z Andrzejem głosiliśmy Chrystusa…

A ja tę pokorną prawdę jeszcze wyraźniej zrozumiałem podczas praktyki diakonatu w Bełchatowie. Głosiłem niedzielne Słowo Boże dla młodzieży… Szczególnie do niego się przygotowywałem, bo było to pożegnalne Słowo… W najbliższą środę miałem bowiem już zakończyć praktykę i wyjechać. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Ale powiedziałem inaczej niż chciałem, inaczej niż sobie zaplanowałem… Niezadowolony opuściłem ambonę… A potem, a potem pojawił się cud! Inaczej tego nie mogę nazwać, gdyż było to Boże działanie w sercach tych, do których to Słowo zostało skierowane. Gdy usiadłem na ławce, gdy rozpocząłem rozmowę o tym Słowie, jedna z osób powiedziała, dziękuję za to Słowo, za to konkretne zdanie, które do mnie przemówiło, które mnie dotknęło… Do dzisiaj pamiętam to zdanie… Uświadomiłem sobie wtedy, że to nie jest moje dzieło! Panie, „nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Twego sandała”. A więc, po trzecie – pokora.

Trzy kroki: wiara, Ewangelia i pokora, wu, e, pe – WEP, program, który roboczo nazwałem: wąski ewangeliczny przesmyk.

Wąski, bo przeznaczony dla ludzi wiary, dla ludzi, którzy wierzą w to, co głoszą, którzy swoją wiarą inspirują, ludzi, wobec których nie można przejść obojętnie, bo po prostu się nie da tego zrobić, bo skoro jest wąsko… siłą rzeczy trzeba się z nimi zetknąć!

Ewangeliczny, bo oparty na prawdzie materiału, którym jest Ewangelia. Tego nie można zmienić, pomalować, zaciemnić, dostosować do własnych gustów i potrzeb… Ewangelia jest jak cegła, z której zbudowany jest dom. Cegły się nie tynkuje, ona pozostaje taka, jaka jest!

I jeszcze Przesmyk, bo aby przejść dalej, potrzeba pokory, potrzeba jeden raz więcej zdjąć sandały i uznać, że „ziemia, po której stąpam, jest ziemią świętą”, jest ziemią Boga – to jest Jego dzieło.