Strefa Chwały - Zapowiedź - ZAPRASZAMY! (video)
Brzask słońca wielkanocnego poranka odsłania niespotykaną w historii ludzkości tajemnicę, której pierwszą jaskółką jest pusty grób. W miejscu, w którym jeszcze do niedawna unosił się zapach śmierci i pogrzebu, daje się odczuć wyraźny, choć raczej nieodczuwalny w takich miejscach, zapach życia i nadziei. Potwierdzają to zarówno nasze nozdrza, jak i oczy, które przecieramy ze zdumienia, widząc odsunięty od grobu kamień.
Maria Magdalena jako pierwsza ma odwagę pójść w miejsce, które boli, i dlatego jako pierwsza doznaje zadziwienia nowością, której nie rozumie – myśli, że skoro zabrano kamień, zabrano także z grobu jej Pana. Pusty grób nie od razu wskazuje na zmartwychwstanie Chrystusa, ale będąc niemym świadkiem tego wydarzenia, staje się dla Magdaleny obrazem wartym tysiąca słów, z którym nie chce i nie może pozostać sama.
Swoim odkryciem dzieli się z Piotrem i Janem, którzy od razu biegną do miejsca, gdzie Go złożono. Dopiero teraz okazuje się, że wewnątrz grobu życie nie płynie ludzkim, lecz boskim rytmem, czego dowodem są leżące bez ciała płótna i chusta. Dla umiłowanego ucznia znaki te od razu stanowią doniosły dowód zmartwychwstania Jezusa. Chociaż nie zobaczył jeszcze Zmartwychwstałego, to jednak już teraz w miejscu śmierci dostrzegł rozkwitające życie: „Ujrzał i uwierzył”. Wierzy ten, kto kocha.
Ciało zostało zdjęte z krzyża, złożone do grobu. Kurz opadł, słońce znów wstało, ludzie zajęli się przygotowaniem do Paschy. Świat zdawał się wracać na swoje normalne tory. Wśród uczniów trwała cisza, szok, niedowierzanie, wstyd po ucieczce spod krzyża i próba zrozumienia tego, co tak naprawdę się stało i jak sobie z tym poradzić. Sobota to cisza, to oczekiwanie w nadziei, która przecież, choć w bladej iskierce, musiała się jeszcze tlić, chociaż wszystkie zmysły krzyczały, że to już koniec. Oczy widziały śmierć, uszy słyszały krzyk konania, nogi czuły zmęczenie przebytej drogi, a w głowie trwała galopada myśli i wątpliwości, po co to wszystko było, że to nie może się tak po prostu skończyć.
Wielka Sobota to już przejście, oczekiwanie na to, czy rzeczywiście po zapowiedzianych trzech dniach świątynia zostanie odbudowana, czy rzeczywiście śmierć zostanie pokonana. Część z nich widziała przecież przemienienie na górze Tabor, widzieli znaki i słyszeli głos Boga. Natura ludzka jest jednak podejrzliwa i wątpiąca. Oni też musieli wątpić. Nawet kiedy kobiety powiedziały im, że grób jest pusty, biegli, żeby sprawdzić to na własne oczy, z niedowiarstwa, ale również z ogromnej ciekawości i chęci zaspokojenia swojej wiary i nadziei.
21 kwietnia 2024 w niedzielę o godz. 9:00 zostanie odprawiona Msza święta w intencji księdza Michała Olszewskiego, Fundacji Profeto i całej społeczności Profeto.
Zapraszamy, przyjedźcie do Stadnik, do kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, pomódlmy się razem. Czekamy na Was.
Msza święta będzie również transmitowana w Radiu Profeto.
Wspieraj wolne, chrześcijańskie media bez szumu codzienności i bieżącej polityki! Wspieraj dobre Słowo i Muzykę! Pomóż nam przetrwać burzę niesprawiedliwości!
Wolne media to takie, które nie muszą prosić o zgodę na publikację swoich mocodawców, to takie, gdzie pisze się i mówi to, w co się wierzy, tak jak te media zostały zaplanowane. Nasze media, czyli Fundacji Profeto, z całą pewnością są wolne, nieobjęte cenzurą, pozwalające na rozwinięcie się w duchu chrześcijańskim, sercańskim, otwartym na Boga i drugiego człowieka. W naszym radio gramy muzykę, której ze świecą szukać w innych rozgłośniach. Nie jest ona wypełniaczem treści politycznych i reklamowych, ale wartością samą w sobie i komponuje się idealnie z treściami naszych audycji autorskich, poranków, popołudni, audycji ze Słowem. Nasze radio jest grającą amboną od samego początku, prawie 12 lat.
Profeto to nie tylko radio, ale przede wszystkim portal, który jest prawdopodobnie największą amboną Słowa Bożego w Internecie, przynajmniej tym polskim. Codziennie pojawiają się komentarze do Słowa – zarówno pisane, jak i wideo. Oprócz tego są artykuły publicystyczne, które można by określić jako chrześcijański lifestyle, bez polityki, bez bieżących problemów. Nasze media są bezpiecznym przylądkiem, w którym można znaleźć ukojenie i otulenie bez obawy przed jakimkolwiek siłowym przekonywaniem do czegokolwiek.
Jest nadzieja, do świata ją wyślij, twoją cegiełką może być dar modlitwy.
Jeszcze raz o Archipelagu, Wyspach wolnych od przemocy. Prosimy, wysłuchajcie spokojnie. Prosimy także tych, którzy chcieliby w jakikolwiek sposób nas obrażać, żeby się powstrzymali. A tym, którzy, tak jak my, wierzą w ten projekt – bardzo dziękujemy.
Beneficjent to ktoś, kto coś zyskuje, dostaje coś dzięki czyjejś woli. Termin ten pochodzi z dawnych czasów, wywodzi się z łaciny. Beneficium to po polsku dobrodziejstwo. W ostatnich tygodniach słowo to jest przyklejone do księdza Michała Olszewskiego, który jest przedstawiany jako Michał O. – beneficjent Funduszu Sprawiedliwości, a dalej jest, że egzorcysta (czasami, że były) i że wyrzucał demony salcesonem (mimo że nigdy salcesonem nie „wyganiał” żadnego demona). Nieważna jest prawda, nieważne jest to, co rzeczywiście powstaje przy nomen omen ulicy Dobrodzieja w Warszawie. Ważne, że się klika i ważne, że jest o czym pisać.
A gdzie jest prawda? Ktoś mądry kiedyś powiedział, że prawda wcale nie leży pośrodku, tylko dokładnie tam, gdzie leży. Prawda nie jest relatywna, bo takie mogą być tylko okoliczności, konteksty i interpretacje. Prawda jest zawsze prawdą, odpowiadając na zadane dwa tysiące lat temu retoryczne pytanie Piłata. Prawdą jest to, że przy ulicy Dobrodzieja powstaje Archipelag – wyspy wolne od przemocy, innowacyjny, pierwszy w Polsce kompleksowy, całodobowy ośrodek pomocy ofiarom przestępstw różnego rodzaju. Prawdą jest, że buduje go beneficjent funduszu Sprawiedliwości, ale nie ksiądz Michał Olszewski, lecz Fundacja Profeto, której jest prezesem. Beneficjentem jest więc osoba prawna, a nie osoba fizyczna, w dodatku duchowna.
Nowy rok zawsze daje nowe możliwości zrobienia czy zaplanowania czegoś lepiej, dokładniej. Tak byśmy już na starcie nie zrezygnowali ze swoich zamierzeń. A jednak przychodzi czasem taki moment, który demotywuje do wszystkiego.
W naszym domowym ogródku czymś takim jest progresja mojej choroby nowotworowej. Nowy rok miał przynieść ukojenie, regenerację, upragniony spokój i wytchnienie. A stało się inaczej. Znów lęk, niepokój o swoje zdrowie, o nastroje dzieci, a także moje i męża psychiczne zmęczenie. To też pewne rozczarowanie, gdyż trudna chemia, która akurat miała się zaraz skończyć i co ważne przyniosła oczekiwane efekty w walce z przerzutem, niestety nie zwalczyła kolejnego wroga na mojej drodze do zdrowia. Można sobie tylko wyobrazić mój gniew i załamanie. Tym bardziej że udało nam się wyrwać całą rodzinką na upragnione ferie zimowe. A już pierwszego dnia otrzymałam wyniki tomografu z dość jednoznaczną informacją, czym lub kim jest mój „nowy” przeciwnik.
Wydawało mi się, że jestem już w miarę uodporniona na tego typu informacje. Przecież od początku choroby świadoma byłam możliwości wystąpienia kolejnych i kolejnych przerzutów. Jednak za każdym razem jest wbrew pozorom trudniej. Czasami wątpi się we wszystko, co robimy, by wyzdrowieć. Kłócimy się z Panem Bogiem, że dość pokrętnie prowadzi nas przez życie. A z drugiej strony przecież nie chcemy zaprzepaścić tego, co już wypracowaliśmy, czego się nauczyliśmy po drodze. W końcu dostrzegliśmy tyle dobra wokół, sens naszych starań. Jest za co być wdzięcznym. A jednak na nowo trzeba sobie to wszystko jeszcze raz pokazać i udowodnić.
Nie raz już miałam okazję podzielić się naszymi doświadczeniami związanymi ze świętowaniem nie tylko świąt Bożego Narodzenia, ale świąt i wszelkich uroczystości rodzinnych w ogóle. Jak dobrze pamiętam, wyłaniał się z nich obraz, mówiąc bardzo delikatnie, dość trudny. Bo to wbrew całej pięknej i rodzinnej otoczce dość trudne doświadczenie dla rodziców i ich pociech. Fakt faktem z pewnych rzeczy dzieci wyrastają, dojrzewają do pewnych rytuałów, ale i tak największym zagrożeniem dla oczekiwanego spędzenia świątecznego czasu jest ogólne przebodźcowanie. Nie ma świąt doskonałych, a idealne scenariusze rzadko kiedy się sprawdzają. Okazuje się, że dzieci często nie współpracują. I nie jest tak kolorowo jak na sesjach zdjęciowych. Każdy rodzic niestety wcześniej czy później musiał się z tym zmagać. I choć próbujemy przewidzieć skutki nadmiernych emocji, to i tak nie ustrzeżemy się ich. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjąć fakt, że takie coś może mieć miejsce, i zaakceptować, że nie zawsze jest idealnie, ale nasze relacje i reakcje mogą być lepsze, przemyślane, by czuć satysfakcję z dobrze wykorzystanego czasu. Ważne jest również zrozumienie, że każdy członek rodziny może różnić się pod względem oczekiwań i potrzeb w okresie świątecznym. Komunikacja otwarta, zdolność słuchania i elastyczność w podejściu do tradycji mogą pomóc w uniknięciu zbędnych trudnych emocji, a co za tym idzie, nawet konfliktów, niepowodzeń.
Sezon komunijny za pasem, więc i media zaczynają publikację tekstów podkręcających to szaleństwo. Ten medialny obraz nie ma jednak nic wspólnego z autentycznym przeżywaniem przyjęcia sakramentu.
Połowa kwietnia to dobry czas, żeby ruszyć z publikacją tekstów – nazwijmy je – okołokomunijnych. Sukienki, koszty, restauracje i najważniejsze, czyli prezenty. Dawniej były już kucyki, quady, drony, operacje plastyczne, za moich komunijnych czasów najbogatsi dostawali motorynki, a od kilku lat hitem jest sprzęt elektroniczny, czyli wszelkiej maści laptopy, tablety, smartwatche czy smartfony, albo – ostatnio – sprzęt kuchenny. Nie żartuję, trafiłam na tekst, w którym chrzestna mama żaliła się, że chrześnica, a w zasadzie jej rodzice, z okazji Pierwszej Komunii Świętej zażyczyli sobie… pewien garnek za kilka tysięcy złotych. I podobnych tekstów z każdym dniem w Internecie przybywa, jakby prezenty i ich cena były najistotniejszym elementem związanym z przeżywaniem Pierwszej Komunii Świętej. A jak nie prezenty, to koperta, bo ona także jest jak najbardziej pożądana. Ile włożyć? Tysiąc złotych, dwa czy może jeszcze więcej? Można samemu sprawdzić, jaka kwota w danym roku cieszy się największą popularnością. Popularne portale i o tę wiedzę zadbają. Szkoda tylko, że ta cała prezentowa otoczka bardziej przypomina targowisko próżności niż autentyczną radość z przyjęcia po raz pierwszy Pana Jezusa.
Można wprowadzić świetne procedury, opracować bardzo szczegółowe kodeksy zachowań, ale to za mało. Dopóki nie zmieni się społeczna mentalność, dopóki nawet najlepsze zapisy prewencyjne pozostaną wyłącznie na papierze, niewiele się zmieni w kwestii ochrony dzieci przed przemocą, w tym przed przemocą seksualną.
Osoby zajmujące się prewencją, prowadzące szkolenia w tym zakresie bardzo mocno uwrażliwiają dorosłych na to, by potrafili adekwatnie reagować na zgłaszane im przypadki niewłaściwych zachowań wobec dzieci czy na konkretne krzywdy im wyrządzone. Opracowują kodeksy zachowań, pokazują, jak rozmawiać z takim dzieckiem, co powiedzieć, żeby je wzmocnić i dać poczucie bezpieczeństwa, a nie dodatkowo krzywdzić. A taką krzywdą niewątpliwie jest brak wiary osobom skrzywdzonym. Jeśli ktoś, kto doświadczył krzywdy, mówi o niej komuś, w tym przypadku osobie dorosłej, to po pierwsze powinien zostać wysłuchany, a po drugie powinien dostać pomoc. A jednym z elementów tej pomocy jest zapewnienie takiego dziecka, że mu się wierzy i jako dorośli zrobimy wszystko, żeby mu pomóc.
Kończymy powoli trwający od zeszłej niedzieli Tydzień Miłosierdzia. Wyjątkowy czas. Wyjątkowy okres w Kościele. Moment, gdy wszelkie przykłady przebaczania zdają się mieć jakby bardziej podatny grunt. Jakby to nasze serce – zobrazowane przez nasączoną gąbkę czy może zielony i pulchny mech – było w tym czasie jeszcze bardziej wilgotne. Jeszcze bardziej miękkie. A przez to bardziej podatne na tego typu przykłady. Dlatego dziś właśnie jeden z nich.
Historia wydarzyła się naprawdę. W jednej z podwarszawskich miejscowości. Na potrzeby tego tekstu pozwolę sobie jednak na zmianę imion głównych bohaterów.
Byli małżeństwem z dwójką dzieci. Ich synowie uczęszczali już do szkoły. I wtedy wydarzyło się to. Paweł zostawił żonę dla innej. Zostawił rodzinę, zostawił swoją ukochaną, zostawił synów. Poszedł za ułudą miłości. Ziemską wydmuszką. Nie czas i nie pora na ocenianie tego postępku. Bo któż z nas jest lepszy? Jak to powiedział swego czasu abp Fulton Sheen do osadzonych w więzieniu: „Panowie, między nami istnieje jedna wielka różnica. Wy zostaliście schwytani, ja nie. Innymi słowy, wszyscy jesteśmy grzesznikami”.
Pierwsza niedziela po Niedzieli Zmartwychwstania to od niemal ćwierćwiecza Niedziela Bożego Miłosierdzia. W taki dzień jak ten próbuję sobie przypomnieć przykłady miłosierdzia w swoim życiu. Takie zwykłe, wyciągnięte z codzienności, ciche. I nie ma co ukrywać: nie ma tego u mnie za wiele. Byłem jednak swego czasu świadkiem historii, gdzie o takowym miłosierdziu naocznie się przekonałem. I wcale nie chodziło o jakiś wielki grzech czy przewinienie, które ktoś komuś przebaczył. Nie, nie… Raczej właśnie o zwykłą codzienną historię. Taką, jakich wokół nas dziś pełno. Niemal codziennie.
Byliśmy akurat w Rzymie. Październik, piękna słoneczna pogoda. W dodatku ten dzień miał być jednym z najpiękniejszych na naszej pielgrzymce. Bo jechaliśmy w góry. Do klasztoru Mentorelli położonego w Górach Prenestyńskich. Z Wiecznego Miasta to zaledwie ok. 60 kilometrów. Nic nie zapowiadało, że to może być ciężki dzień. Powinno pójść gładko. Tym bardziej że firma przewozowa, u której zamówiliśmy autobus, miała się wszystkim zająć.
Pielgrzymi od rana byli dość podekscytowani. W końcu mieliśmy jechać do jednego z ulubionych sanktuariów Jana Pawła II. Bywał tam jako kardynał, bywał jako papież. To tam modlił się tuż przed pamiętnym konklawe w 1978 roku. I tam też pojechał w swoją pierwszą nieoficjalną papieską pielgrzymkę. To miejsce z daleka pachniało wyjątkowością. Choćby dlatego tak bardzo chciałem zabrać tam grupę.
W czwartą niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego jesteśmy zaproszeni do spojrzenia na Chrystusa jako Dobrego Pasterza. Pan jest naszym pasterzem, On oddaje swoje życie, byśmy mieli życie w obfitości, inaczej mówiąc, abyśmy byli w tym życiu wolni.
Aby lepiej zrozumieć, od kogo Jezus chciał się wówczas odróżnić, wypowiadając te słowa, należy wyjść od tekstu proroka Ezechiela o pasterzach Izraela. Świat starożytny pełen był prawdziwych pasterzy, którzy sprawiali, iż funkcja ta stawała się bardzo znana i ważna. Pasterzami nazywano też przywódców krajów i kapłanów.
Ale co tak naprawdę kryło się pod tym tytułem? Czytamy w księdze Ezechiela twardą mowę oskarżycielską: „Biada pasterzom, którzy sami siebie pasą”. Ten obraz ukazuje nam de facto odwieczny problem przywódcy. Mówiąc innymi słowy, Ezechiel wskazuje na zły sposób, w jaki panujący, wpływowi ludzie traktują swoich poddanych. Dlatego w długiej mowie o Dobrym Pasterzu Jezus wypowiada się bez ogródek o tych, którzy nie mają w sobie dobrych intencji. Przychodząc na świat, pokazał, że On jest tym obiecanym przez Boga Dobrym Pasterzem, On zna i miłuje swoje owce, wołając je po imieniu. Dla Niego nie są one jakimś numerem, ale przyjaciółmi. On je chroni, daje im życie, a nie je odbiera. Wreszcie poszukuje zagubionej, wśród radości przyprowadza ją do owczarni. Mówiąc jeszcze inaczej, Jezus jest pasterzem służącym drugiemu aż do oddania swojego życia. Słyszeliśmy w Ewangelii: "Dobry pasterz daje życie". Dlatego Chrystus jest doskonałym przeciwieństwem ludzkiego przywódcy, bo nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć.
Jeden z przełożonych zakonnych miał w klasztorze brata zakonnego, który niedomagał w wielu rzeczach. Nic mu się nie udawało, był leniwy, efekty jego pracy pozostawiały wiele do życzenia. I pewnego dnia ten przełożony chciał jakoś zmotywować tego brata, więc powiedział mu: słuchaj, ty nam się tutaj bardzo przydasz, tu w naszej wspólnocie, bo posłużysz nam jako zły przykład.
Moi drodzy, zawsze jesteśmy dla innych jakimś przykładem, dobrym albo złym. Zawsze mamy też okazję, aby być świadkami. Każde spotkanie opisane w Ewangelii z Jezusem Zmartwychwstałym jest także posłaniem. Nawet to dzisiejsze: Wy jesteście świadkami tego. Chodzi o takie świadectwo, o którym nie wystarczy tylko mówić, ale trzeba je jeszcze pokazać.
To, co jest zasiane w sercu człowieka, zostaje. Wiedzą o tym ci wszyscy, którzy robią wszystko, żeby w szkole nie było lekcji religii. Wiemy, że jakaś spora część dzieci w domu rodzinnym o Panu Bogu już nie usłyszy. Jedynym miejscem, gdzie usłyszą o Panu Bogu, jest szkoła, gdzie przyjdzie ksiądz, siostra zakonna czy katechetka. Może będzie wyśmiana czy kontestowana, ale za 60 lat ten człowiek, już starszy, ze skomplikowanym życiem pomyśli, a był taki moment, że ta siostra na lekcji religii mówiła, że można żyć w sposób piękny i czysty, bez alkoholu, bez narkotyków. A może się pomodlę, bo ta siostra zakonna mówiła, że jeśli ktoś się pomodli, to to w życiu pomaga (ks. Marek Studenski).