Święci

Środa, Święto św. Szczepana, pierwszego męczennika (26 grudnia), rok C, Mt 10,17-22

Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony".

 

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za czterema granicami, w czasach, kiedy byłem jeszcze młody, nie mogło mi się pomieścić w głowie, jak można w czasie świąt Bożego Narodzenia, już w drugi dzień Świąt wspominać męczennika i to z okresu wczesnego Kościoła?

Następnego dnia z kolei jest wspomnienie św. Jana Apostoła, a potem znów Młodzianków. „Zmieniaj więc ministranckie kołnierze i się nie pomyl!” Gdzie Rzym a gdzie Krym? – można by pomyśleć. To było jednak bardzo dawno i daleko temu. Teraz mam inne zmartwienia i szukam odpowiedzi na inne pytania.

Nie zrozumiemy reakcji Sanhedrynu, jeśli nie przeczytamy całego 6 i 7 rozdziału z księgi Dziejów Apostolskich. To właśnie, co nie dane jest nam usłyszeć w pierwszym czytaniu, to udana próba fałszywego oskarżenia Szczepana przed Sanhedrynem, długa mowa Szczepana na temat zbawczego działania Boga w historii zbawienia. To również słowa oskarżenia skierowane przez Szczepana do Żydów: «Twardego karku i opornych serc i uszu! Wy zawsze sprzeciwiacie się Duchowi Świętemu. Jak ojcowie wasi, tak i wy. Któregoż z proroków nie prześladowali wasi ojcowie? Pozabijali nawet tych, którzy przepowiadali przyjście Sprawiedliwego. A wyście zdradzili Go teraz i zamordowali. Wy, którzy otrzymaliście Prawo za pośrednictwem aniołów, lecz nie przestrzegaliście go», którymi to słowami Szczepan wydał na siebie wyrok. I po co mu to było? I jakby tego było mało, jakby nie widział, co się dzieje, jak nad wyraz ochotnie i jednomyślnie chcą go ukarać, dodał jeszcze słowa o stojącym po prawicy Ojca Jezusie. Tego było już za dużo… Spadł pierwszy kamień, potem kolejne…

I jak tu głosić prawdę o Jezusie, kiedy jesteś pewien, że za takie słowa nie minie cię tak okrutna śmierć? Tu już nie było kalkulacji i wyrafinowanego planu zgładzenia niewygodnego świadka wiary, jak w przypadku Jezusa, czy próby procesu apostoła Pawła. Sanhedryn i oskarżający Szczepana żydzi z synagogi Libertynów i Cyrenejczyków, mówiąc dzisiejszym językiem, poszli na żywioł. Nie pytali nikogo o zgodę, nie poszli z oskarżeniem przed rzymskiego namiestnika. Prawda o nich samych ubodła ich tak mocno, że nie zastanawiali się nad możliwymi konsekwencjami. „Prawda w oczy kole”, jak mówi przysłowie.

I tu pojawia się pytanie do mnie – czy umiem dyskutować na swój temat? Czy umiem przyjmować prawdę o sobie? Czy umiem przyjmować prawdę o stanie mojej duszy? Czy jak alkoholik, nie próbuję się pocieszać i wytłumaczyć moich postępków słabszym dniem, okolicznościami itp. itd.? Prawda może być naprawdę brutalna, ale i otrzeźwiająca. Bez prawdy o sobie i o Bogu stoimy w miejscu albo się cofamy. Bez prawdy szamoczemy się w uścisku bezsilności i im dłużej budujemy iluzję, tym dłużej, i dotkliwiej „odchorujemy” nasze bycie „na haju”. Kłamstwo może być jak narkotyk, który upaja i zmienia postrzeganie rzeczywistości – ale nie samą rzeczywistość i prawdę o nas samych. Życie w zakłamaniu może posunąć się aż do zmiany, wydawać by się mogło niepodważalnych i niezmiennych prawd wiary. Życie w zakłamaniu zmienia widzenie siebie, ale może posunąć się jeszcze dalej i zmienić widzenie prawd objawionych.

Kiedyś, przed dziesięciu laty, posługując jednej ze wspólnot drogi neokatechumenalnej, miałem możliwość spotkania się z jednym z czołowych pastorów jednego ze zborów protestanckich w Sofii. Był bardzo życzliwy i sam podszedł do mnie, aby zamienić ze mną parę słów. Zwrócili moją uwagę jego znajomi. Wytłumaczył mi, że zakłada nowy zbór. Powodem takiej decyzji było zagubienie autentyczności i czystości wiary wyższych przełożonych jego Kościoła. Decyzja poważna i brzemienna w skutki. Odłączając się, stracił pracę i środki utrzymania, wraz z rodziną musiał się wyprowadzić z zajmowanego od lat mieszkania. Został na przysłowiowym lodzie. Pastor jednak nie żałował swojej decyzji i podzielił się ze mną dwiema mądrościami.

Pierwsza z nich – życie to sztuka podejmowania wyborów i czynienia kompromisów. Gdy w grę wchodzą prawdy wiary, kompromis nie ma prawa bytu. Drugie jego przemyślenie – Kościół Katolicki stoi na uprzywilejowanej pozycji. Dlaczego? Ponieważ kiedy dzieje się w nim źle i bliskim wydaje się jego upadek, pojawia się charyzmatyczny człowiek, który inicjuje reformę i odrodzenie. Najczęściej zakłada zakon i zostaje świętym. Kościół się odnawia i pozostaje cały i zdrowy. Kiedy rzecz dotyczy wspólnoty protestanckiej, najczęściej reformator nie reformuje swojej wspólnoty, nie uzdrawia jej i nie zostaje w niej, lecz aby móc doprowadzić reformę do skutku, musi założyć nowy kościół, zbór.

Rozmowę zakończył stwierdzeniem – wy katolicy macie dużo szczęścia, że umiecie się reformować od środka i wszystko pozostaje wewnątrz. W swoich przekonaniach był bliski naszym prawdom wiary. Zapytałem, czy nie lepiej zrobić jeszcze jeden krok do przodu i znaleźć się w naszym Kościele. Odpowiedź znów mnie zaskoczyła: „Jeszcze do tego nie dojrzeliśmy”.

Myślę, że ten szanowany w Bułgarii pastor ma rację. Codziennie dokonujemy wyborów i czynimy kompromisy. Są jednak wybory, podczas których kompromisów czynić nie chcemy i nie możemy. Dobrze, jeśli do takich wartości na zawsze włączymy także prawdy wiary. Jednak nie uczynimy żadnej ofiary dla prawdy, której się wyuczyliśmy, ale którą nie żyjemy, która z teorii nie przerodziła się w wartość, nadającą kierunek życiu. My chrześcijanie nie mamy do czynienia z ideami, lecz z żywym Jezusem. Jeśli czynisz ofiarę ze swego życia i tego, co jest ci dane do użytku, to czynisz ją dla Tego, Którego poznałeś i żyjesz z Nim w przyjaźni. Jeśli Jezus, Bóg, pozostaje dla ciebie abstrakcją i prawdą na poziomie tylko idei, to dla świętego spokoju, dla bycia popularnym, dla pozycji i zachowania dotychczasowego „status quo” złożysz z Boga ofiarę na ołtarzu poprawności i każdym innym ołtarzu. Byleby przetrwać, byleby utrzymać się na powierzchni. Myślę, że takim człowiekiem nie jesteś. W przeciwnym razie – co byś robił na stronie Profeto? Na pewno zatem jesteś człowiekiem nie tylko praktykującym, ale i wierzącym. Wierzącym nie w ideę Boga, ale Bogu. Wierzącym i ufającym Jezusowi.

Tak więc jesteś wierzącym. Ale przecież wcale nie wolnym od pokus, prawda? Pokusy przychodziły i będą przychodzić. Pokusy zwątpienia, zmiękczenia wymagań, zmiany wykładni moralności, pokusa zbyt daleko posuniętego dostosowania się do otoczenia, do środowiska, do zrelatywizowania podstawowych wartości, do kompromisu, który stanie się zdradą nie idei, lecz Przyjaciela. Pokusy będą, dlatego bądź wytrwały i wybieraj sercem. Szlachetne serce nie zdradzi. A nawet gdy pobłądzi, znajdzie drogę powrotu i naprawienia błędów. Serce, które kocha, znajdzie w sobie dostatecznie dużo pokory, aby przyznać się do błędów. Dla zachowania twarzy nie ulegnie pokusie. Wie, że dokonywane wybory pokazują, jakimi jesteśmy naprawdę. Prawda o nas spotyka się z prawdą o Bogu, który przyszedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli. „Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego – z Boga się narodzili.” Nie jesteś dzieckiem Boga dla twoich ładnych oczu, czy tego, jak się ubierasz. Nie zdobędziesz dziecięctwa, czyniąc wiele dobrych czynów, czy żyjąc bezgrzesznie. Jesteś dzieckiem Boga, ponieważ Mu wierzysz. Wierzysz, gdy mówi prawdę o Sobie, wierzysz Mu, kiedy pokazuje ci prawdę o Tobie.

I na koniec – spokojnych i błogosławionych Świąt! Radości i szczęścia z faktu, że Jezus narodził się w stajence betlejemskiej. Szczęścia z faktu, że nie gardzi stajenkami naszych serc, które sukcesywnie zmienia w królewskie pałace.