Szkolny koszmar rodzica

Czasem się zastanawiam, jak myśmy się wychowali bez tych wszystkich dzienników elektronicznych i tym podobnych gadżetów. Jak to się stało, że mimo wszystko wyrośliśmy na  odpowiedzianych ludzi?

Ostatnio kilku znajomych rodziców żaliło mi się na dzienniki elektroniczne. Mówili, że mają dość, że to codzienne logowanie ich męczy, że najchętniej wróciliby do starego systemu, że czują się nieraz tak, jakby ciągle inwigilowali własne dzieci, i jest im z tym źle. Ale jako że trzeba być na bieżąco z tym, co dzieje się w szkole, więc zaciskają zęby i pokornie się logują, bo i co mają zrobić. Pojawienie się tych elektronicznych wynalazków wywołało całkiem sporą rewolucję. Odkąd na dobre zagościły one w naszych komputerach i smartfonach, rację bytu straciły choćby szkolne wywiadówki. Oceny dzieci znamy na bieżąco, jeszcze nim zdążą wrócić do domu, ich nieobecności usprawiedliwiamy on-line, informacje od nauczycieli docierają do nas błyskawicznie. Zdecydowana oszczędność czasu i energii. Dodatkowo nikt nie może powiedzieć, że zapomniał o sprawdzianie czy przeczytaniu lektury, bo wszystko jest dokładnie odnotowane w terminarzu. Kontakt z wychowawcą czy dyrekcją też jest ułatwiony, więc o co chodzi?

Powiem szczerze, że nie lubię dziennika elektronicznego. Na początku, kiedy tylko się pojawił, logowałam się do niego kilka razy dziennie. Przecież ktoś mógł dostawić nową ocenę, mogło pojawić się jakieś ogłoszenie czy inna ważna wiadomość. Z czasem całkowicie ten entuzjazm mi minął. Loguję się tam w miarę regularnie, ale bez szaleństw. Śledzę na bieżąco informacje od nauczycieli i wychowawców moich dzieci, ale próbuję uczyć się dystansu do ocen. Nie jest to łatwe, ale staram się jakoś nad tym panować. Bywało bowiem tak, że dziecko jeszcze dobrze nie weszło do domu, a ja już je maglowałam na temat ocen. A jak zobaczyłam brak zadania, nieprzygotowanie czy jakiś minus, to od razu zaczynało się przesłuchanie. Ja się wkurzałam, dziecko się wkurzało, atmosfera robiła się napięta. Nikomu to nie służyło. Przecież uczeń ma prawo do nieprzygotowań, ma prawo dostać słabszą ocenę i ma prawo ją poprawić. Jak to zawsze mobilizująco działało na nas, żeby przed wywiadówką, na której rodzice dostawali kartki z naszymi ocenami, jak najwięcej i jak najlepiej je poprawić. W efekcie rodzic widział już tę lepszą ocenę, a tą słabszą nie zaprzątał sobie głowy albo w ogóle o niej nie wiedział. Dziś już tak dobrze nie jest. Rodzic wie wszystko, czasem nawet szybciej niż uczeń.

Podobnie rzecz się ma ze sprawdzianami, klasówkami itp. Była to dla nas nauka odpowiedzialności, żeby pamiętać, kiedy coś będzie zaliczane. Zapomniałeś, twoja strata. Następnym razem lepiej się przyłożysz. A dziś? Dziś mamusia albo tatuś przypomną o klasówce, bo przecież wszystko jest w dzienniku elektronicznym. Dziecko pamiętać nie musi. Tak jak nie musi pamiętać, że trzeba przynieść do szkoły składkę albo jakieś dodatkowe materiały na plastykę czy technikę. Wystarczy napisać do rodziców, niech oni pamiętają i zadbają o to, co nauczycielowi będzie potrzebne. Dziecko nie musi myśleć, nie musi pamiętać. Tym niech zajmą się rodzice, skoro mają dostęp do tych wszystkich elektronicznych gadżetów.

Nie chcę, żeby zabrzmiało, że nie doceniam dzienników elektronicznych. Prawdą jest, że wiele kwestii ułatwiają, oszczędzają czas i ograniczają do minimum konieczność siedzenia na szkolnych zebraniach (one są potrzebne, szczególnie kiedy coś złego dzieje się w klasie), ale mają też liczne minusy, choćby te związane z brakiem nauki odpowiedzialności, systematyczności. Pewnie powrotu to ery sprzed czasów dzienników elektronicznych nie ma, ale może warto niektóre funkcje rodzicom wyłączyć. Dla ich dobra, a przede wszystkim dla dobra dzieci.