Telewizja Miłosierdzia

Ma na imię Ronald. Jest Filipińczykiem. Mieszka w Tanza. Kilkadziesiąt kilometrów pod stołeczną Manilą. Dla Ronalda nie ma problemu, gdy ma powiedzieć publicznie o Bogu. Gdy ma powiedzieć o wierze. Powiedzieć o uzdrowieniach. O oddawaniu Bogu swoich problemów i trudów.

– Nie jestem pod tym względem wyjątkowy – oznajmia prostodusznie. – Tutaj wszyscy tak na to patrzymy. To przecież Filipiny.

Na Filipinach pod wieloma względami jest podobnie jak u nas w Polsce. Tam również znakomitą większość uczestniczących w nabożeństwach stanowią kobiety. Tam również to w znacznej mierze właśnie kobiety włączają się do różnych okołoparafialnych inicjatyw. Śpiewają psalmy, biorą się za czytania, prowadzą komentarze. Ronaldowi nie przeszkadza to, że w trakcie nabożeństwa jest w kościele jako mężczyzna w zdecydowanej mniejszości. Nie mówi o swoich nieuczestniczących w mszach św. kolegach z pracy w jakikolwiek negatywny czy oceniający sposób. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu robi swoje. Bo wierzy.

Dlaczego jednak dziś pochylam się nad sylwetką pewnego filipińskiego mężczyzny? Przyszedł mi do głowy przy okazji przeżywanego niedawno wielkiego święta. Obowiązującego i obejmujące swym zasięgiem de facto cały świat. Gdy zdroje łask Bożego Miłosierdzia były czczone od Alaski po Kamczatkę. Nie ma oczywiście co ukrywać: nie wszędzie działo się to z jednakowym namaszczeniem i skupieniem. Obecnym choćby w krakowskich Łagiewnikach czy amerykańskim Stockbridge. Ale tutaj, na filipińskim Luzon czy sąsiednim Mindoro, już jak najbardziej. I właśnie wówczas zdecydowałem się odezwać do swego starego filipińskiego znajomego. Zaraz Wam napiszę, z jaką dokładnie sprawą…

Pamiętam, jak przeczytałem niegdyś wpis pewnego księdza. Zszokowanego tym, jak wielki jest kult Bożego Miłosierdzia na Filipinach. Duchowny pisał, że nie ma tu prawdopodobnie żadnego domu, żadnego sklepu, żadnego biura, szkoły czy nawet baru, gdzie nie znajdowałby się choćby najmniejszych rozmiarów obrazek Jezusa Miłosiernego. Że wiszą one na katolickich Filipinach dosłownie wszędzie. Że gdy wybija godzina 15, wielu ludzi przerywa na moment swoją pracę. Ekspedientki w sklepie, licząc kolejne towary, odmawiają półszeptem słowa modlitwy. Kelnerki na moment chowają się na zapleczu restauracji. A z szoferek miejskich autobusów dochodzi głośno powtarzane w radio „Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata!”.

Muszę przyznać, że poznawszy już nieco mentalność Filipińczyków, poznawszy też samego Ronalda, taka opinia aż tak bardzo mnie nie zaskoczyła. Ale… Zaskoczyło mnie w tym wszystkim coś innego. Coś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia. Bo to, że ludzie sami dla siebie organizują modlitwę, że potrafią na moment przerwać pracę – to oczywiście cudowne, ale to wciąż jest jednak inicjatywa oddolna. Społeczna. Moje zaskoczenie wzbudziła jednak informacja o tym, że na godzinę 15 swoje programy przerywają także filipińskie stacje telewizyjne.

– Wprawdzie nie wiem, czy wszystkie – odpowiada mi uczciwie Ronald, u którego postanowiłem sprawdzić tę informację. – Ale tak, to prawda. Przerywają w naszej telewizji swoją ramówkę, aby przy odpowiednio nastrojowej muzyce pokazać obraz Jezusa Miłosiernego. W ten sposób przygotowują ludzi do modlitwy. A następnie przez nią przeprowadzają.

Zastanawiające w tym wszystkim jest także to, w jaki sposób Ronald opowiada mi swoją opowieść. Bez cienia ekscytacji. Chełpienia się, chwalenia. Dla niego przecież to zupełna codzienność. Norma, do której tak on, jak i jego rodacy zdążyli się już przyzwyczaić. Zanurzając się w otchłani morza Bożego Miłosierdzia. Przeżywanego tutaj na Filipinach w sposób tak zwyczajny. I niezwyczajny zarazem.

Mamy się od kogo uczyć.