To były dobre święta…

Plany były zupełnie inne. Mieliśmy spotkać się w większym gronie, ale choroby to uniemożliwiły. W efekcie zostaliśmy sami. Ale nie był to bynajmniej czas stracony.

„Chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Zacznij planować”. Te zdania doskonale opisują nasze przedświąteczne plany. Miało być nas przy stole więcej, a ostatecznie zostaliśmy tylko z dziećmi. I oczywiście z psem. Niestety, nie wiemy, czy przemówił w Wigilię ludzkim głosem, bo przed północną wyszliśmy na pasterkę, a po powrocie pies był mało rozmowny. Trudno, może będzie jeszcze kiedyś okazja, by usłyszeć, co mu leży na sercu.

Kolacja wigilijna minęła nam w tym roku bardzo szybko. Ja uwielbiam wigilijne potrawy, te wszystkie kapusty, pierogi, paszteciki, barszcze i różnego rodzaju ryby. Natomiast dzieci niekoniecznie. Coś skubnęły, ale raczej symbolicznie. Może – tak jak i do flaków czy nóżek w galarecie – do potraw wigilijnych także trzeba po prostu dorosnąć i dojrzeć. A po kolacji zaczęły się rozmowy… Jako że ostatnio wśród naszych lektur były i takie o historii różnych rodzin, stwierdziliśmy, że warto przyjrzeć się również historii naszej własnej rodziny. Tym bardziej, że jest już coraz mniej osób, które o przeszłości mogą nam jeszcze opowiedzieć. Większość świadków tych historii już nie żyje. Powyciągaliśmy więc z różnych szuflad i pudełek stare zdjęcia, różne dokumenty i przez kilka godzin je oglądaliśmy i o nich rozmawialiśmy. Kiedyś na jakimś spotkaniu mąż dostał spisaną historię jego rodziny. Jeszcze raz do niej wróciliśmy, próbując sobie wyobrazić dziadków, pradziadków i prapradziadków. I dla nas, i dla dzieci była to niesamowita sentymentalna podróż. One nas pytały, my odpowiadaliśmy, starając się wydobyć z czeluści pamięci różne rodzinne historie przekazane nam przez rodziców czy dziadków. Zebrało się tego, o dziwo, całkiem sporo. I z jednej strony, i z drugiej. Do czasu wyjścia na pasterkę tematów nie brakowało. Było i sentymentalnie, i wesoło.

A następnego dnia, po śniadaniu, wyruszyliśmy w podróż. Co innego bowiem czytać o miejscach związanych z historią rodziny w Internecie, a co innego zobaczyć je na własne oczy. A że miejsca te znajdowały się w odległości około stu kilometrów od naszego domu, to długo się nie zastanawialiśmy. Zapakowaliśmy się w auto i pojechaliśmy na Kurpie, bo stamtąd pochodzili pradziadkowie naszych dzieci ze strony męża. Jadąc przez te mazowieckie wioski, zastanawialiśmy się, jak te miejsca wyglądały, kiedy nasi dziadkowie mieli po kilka czy kilkanaście lat. Co robili, gdzie chodzili do szkoły, a gdzie do kościoła, ile klas skończyli. I znów burza mózgów, przypominanie sobie różnych opowieści, które słyszeliśmy od dziadków, opowiadanie ich kolejnym pokoleniom. A wieczorem po powrocie dalsze poszukiwania w Internecie. Okazuje się, że całkiem sporo parafii ma zdigitalizowane księgi parafialne. Podobnie urzędy. Można znaleźć metryki urodzin, akty chrztu, zgonu czy małżeństwa. Nie wszystkie, ale te z końca XIX czy początku XX wieku znaleźliśmy. Dzieciaki nas w tych poszukiwanych bardzo mocno wspierały. I dobrze. To był bardzo dobry rodzinny czas. W codziennej bieganinie trudno wygospodarować wolną chwilę. A tegoroczne święta dały nam w końcu przestrzeń, której bardzo potrzebowaliśmy. Mieliśmy bowiem wrażenie, że ta nasza historia rodzinna urywa się gdzieś na pokoleniu naszych dziadków, a potem jest już pustka. Tymczasem przecież tak nie jest. Nasi dziadkowie także mieli swoich przodków, którzy podejmowali rozmaite życiowe decyzje, choćby te związane z miejscem zamieszkania, przeprowadzką czy zmianą stanu cywilnego. Te decyzje w jakiś sposób oddziałują także na nas. Bardzo mocno sobie tę prawdę w te święta uświadomiliśmy.