To się stało właśnie dzisiaj. Równo 1020 lat temu

Pierwsi męczennicy na polskiej ziemi

Dobrze jest być na Mszy. Truizm. Także w dzień powszedni. To także truizm. Idąc w duchu truizmu, wybieram się więc w poniedziałek 13 listopada do mojego parafialnego kościoła. Gdy celebrujący Mszę Świętą ksiądz czyta, że dziś dzień wspomnienia „pierwszych męczenników Polski” zamordowanych jeszcze w 1003 roku, szybko uznaję, że prawdopodobnie chodzi o św. Stanisława. A może jednak o św. Wojciecha. No tak, ale chwileczkę... Święty Wojciech nie był przecież Polakiem. Pochodził z Czech. Zaś św. Stanisław zginął nieco później niż we wspomnianym podczas Mszy 1003 roku, bo 1079 roku. O kogo więc chodzi? I tu zaczyna się moje śledztwo.

Nie będę tu przed nikim grał mądrzejszego, niż jestem. I przyznam się od razu otwarcie. Nie znałem wcześniej tej historii. A że uważam się za zupełnie przeciętnego przedstawiciela płci męskiej w tym kraju, istnieje duże prawdopodobieństwo, że takich jak ja jest wśród nas więcej. A że nowo odkryta historia okazała się pasować do działu „Mężczyzna” jak znalazł, zacząłem grzebać jeszcze głębiej. Posłuchajcie, co wygrzebałem…

Działo się to na początku drugiego tysiąclecia. Dokładnie w 1002 roku, gdy to na dwór króla Bolesława Chrobrego trafiają dwaj pustelnicy. W dodatku Włosi. Młodszy, mający już na karku nieco ponad trzydziestkę, Benedykt i starszy o 30 lat od niego Jan. Włoscy przyjaciele. Starszy posługiwał kiedyś nawet w benedyktyńskim klasztorze na Monte Cassino. Teraz opuścili słoneczną Italię i mieli zamieszkać w egzotycznej dla nich rzeczywistości. Kraju „zimnej północy”. Nad rzekami. We wsi Święty Wojciech. Dziś na niektórych mapach takiej wsi już nie znajdziecie. Co nie znaczy, że zupełnie zniknęła. Nic z tych rzeczy. Nadal jest. Nieopodal Międzyrzecza w województwie lubuskim. Część nadal nazywa ją Święty Wojciech. Część po prostu: Wojciechowo.

Do gorliwych mnichów wkrótce dołącza dwóch pobożnych mężczyzn. Historycy szacują, że mogli być nawet książętami. To rodzeni bracia: Mateusz i Izaak. Wkrótce dołącza też trzeci: kucharz Krystyn. Są w komplecie.

Posługa idzie im zupełnie dobrze. Mnisi udają się do okolicznych mieszkańców, głosząc im Dobrą Nowinę. Włoscy ojcowie są na tyle zaangażowani, że wkrótce zaczynają posługiwać się płynnie językiem polskim. Dla okolicznych chłopów stają się „swoi”. Ewangelia jest głoszona wszem wobec. Po ludzku patrząc zatem wielki sukces.

Jesienią 1003 roku mnisi wypuszczają na dłuższą misję jednego ze współbraci. Czekają, lecz ten długo nie wraca. Możemy się dziś tylko wczuć w atmosferę tamtych październikowych nocy, gdy grzejąc się przy ogniskach, przy coraz krótszych i chłodniejszych dniach, pustelnicy rozmawiali półszeptem o tym, co się mogło stać z ich przyjacielem. Snują domysły, zamartwiają się. Kto wie, czy właśnie nie podczas tego typu troskliwych rozmów nocą z 10 na 11 listopada ich pustelnia zostaje napadnięta przez zbójów, niemających litości szubrawców. Są bezwzględni. Szukając prawdopodobnie srebrnych monet ofiarowanych na misję przez króla, rozpoczynają prawdziwą rzeź.

Wpierw od ciosu miecza ginie najstarszy Jan. Włoski pustelnik jako pierwszy zasila niebiański orszak świętych. Po nim nadchodzi pora na jego rodaka Benedykta. Polacy są w tym czasie w swoich celach klasztornych. Jako pierwszy z nich zginie Izaak. Jego brat Mateusz próbuje się jeszcze ratować. Wybiega z celi i kieruje się w stronę kościoła. Zbójnicy dosięgają go oszczepami. Przebijają na wylot. Ostatni ostaje się dzielny Krystyn. Jako gotujący mieszkał oddzielnie od współbraci. Bohater. Widział przed chwilą śmierć kochanych towarzyszy. Słyszał złowrogie krzyki i jęki zabijanych. Podejrzewał koniec także swojej historii. Pomimo to zaczyna sam bronić klasztoru. Zabijają więc i jego.

Taka jest ich historia. Dwójki Włochów i trójki Polaków. Pierwszych męczenników zamordowanych na naszych ziemiach. Warto znać ich imiona. A przynajmniej mieć świadomość, że tacy żyli. Równo 1020 lat temu. I głosili Słowo. Na prawym brzegu Obry w pobliżu ujścia do Warty.

Dla rozwijania naszej męskiej tożsamości przykłady męczeństwa zdają się dziś bezcenne. I rodzą masę pytań – przynajmniej w mojej głowie. Czy ja bym potrafił? Czy nie błagałbym o litość? Czy nie sprzedałbym przyjaciół? Czy broniłbym do końca? Może to i dobrze, że są takie pytania. Jest się o co modlić. I przez kogo.